Znachorstwo
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuCoś tam niby wcześniej o znachorach wiedziałam, „Znachora” znałam, o zielarkach słyszałam, ale żeby zjawisko znachorstwa miało tak ogromny zasięg społeczny, nie przyszłoby mi do głowy. Dlatego postanowiłam zaprezentować czytelnikom co lepsze kawałki, że zacytuję Lecha Janerkę.
Trafiłam ostatnio na niezwykłą książkę. Napisał ją Zbigniew Libera, nosi tytuł „Znachor w tradycjach ludowych i popularnych XIX i XX wieku” i jak łatwo się domyślić, traktuje o znachorstwie właśnie.
Coś tam niby wcześniej o znachorach wiedziałam, „Znachora” znałam, o zielarkach słyszałam, ale żeby zjawisko znachorstwa miało tak ogromny zasięg społeczny, nie przyszłoby mi do głowy. Dlatego postanowiłam zaprezentować czytelnikom co lepsze kawałki, że zacytuję Lecha Janerkę.
Wiedźmin, wiedźmak, wiedźmar, charakternik, ciot, wróż, bosorkun, bosorka, bisurka, strzyga, strzygoń, kołdun, kołdunica, włochun, włochwa, zamawiacz, guślarz, bohynia, pan bożko, babona, babonak, babonar, wiedomec, wiedomkynia, wrażec, ziemski boh, widunkar - to tylko część nazw tych, którzy zajmowali się leczeniem na ziemiach słowiańskich. Należałoby najpierw powiedzieć, jaki był na przełomie XIX i XX wieku dostęp do opieki lekarskiej. Jeden lekarz przypadał na kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkaset tysięcy ludzi, a akuszerka średnio na 30 tysięcy kobiet. Mieszkańcy miasteczek i wsi z konieczności więc korzystali z usług domorosłych medyków. Porody odbierały „babki”, lekarstwa kupowano od wędrownych „olejkarzy”, powszechnie stosowano w leczeniu zioła pod różnymi postaciami, zęby rwano u kowali, a po porady zdrowotne udawano się do różnej maści znachorów, czarowników i wiedźminów.
Bardzo ciekawe było podejście ludzi do uzdrawiaczy: część z nich posądzano o czary i kontakty z siłami nieczystymi, o zdolności sprowadzania nieszczęść i chorób, zamawianie pogody.Wiele kobiet trudniących się uzdrawianiem zostało posądzonych o konszachty z szatanem, w efekcie czego płonęły na stosie lub spotykał je inny rodzaj śmierci. W 1836 w Chałupach nad Bałtykiem znachorka, Kaszubka Krystyna Ceynowa oskarżona została o czary i rozfanatyzowany tłum utopił ją w morzu. W 1872 w pewnej wsi w Galicji, udręczonej długotrwałą suszą, za namową zastępcy wójta postanowiono pławić publicznie wszystkie kobiety, żeby znaleźć czarownicę, która sprowadziła na wieś upalne lato. Na szczęście zwierzchnicy urzędnika w porę interweniowali i udało się uratować znaczną część populacji wsi. (Pławienie polegało na tym, że wrzucało się podejrzaną do wody – jeśli tonęła, znaczyło to, że nie ma kontaktów z szatanem, gorzej jednak, jeśli utrzymywała się na powierzchni wody… Tak czy owak pławienie kończyło się śmiercią pławionej.)
Wedle ludowych wierzeń, żeby zostać wróżem, należało zawrzeć pakt z diabłem, podpisać własną krwią cyrograf – najlepiej na skórze wisielca, wyrzekając się Boga i świata. Diabeł przychodził na rozstajne drogi na północ od wsi, a najbardziej aktywny był jesienią.
Na pierwsze spotkanie ze Złym należało przynieść koguta ukradzionego popowi w czasie sumy; kogut powinien być oskubany, a jego grzebień musiał stać. Szatan przynosił w zamian sześć piór kogucich przysmażonych na piekielnym ogniu, a adept musiał je zjeść. Dalszym etapem przyjęcia w szatańskie kręgi było przyniesienie na rozstajne drogi owcy i rozrzucenie jej poćwiartowanej na cztery strony świata – w zamian diabeł przynosił usmażony ogon owczy, który zainteresowany też musiał zjeść. Sproszkowane kości owej owcy były pierwszym specyfikiem, za pomocą którego uczeń Złego miał zacząć czarować ludzi. Pierwszą osobą poddaną czarom miał być ktoś z jego najbliższej rodziny. Kolejnym i ostatnim krokiem było – znów na rozstajnych drogach – oderwanie lewego rękawa z koszuli. Diabeł nacinał lewe ramię swojego ucznia i wcierał w ranę popiół ze spalonego rękawa. Wreszcie mogło nastąpić uroczyste podpisanie cyrografu gwarantującego, że po śmierci dusza adepta pójdzie prosto do piekła.
Były inne sposoby – należało stanąć na ikonie odwróconej wizerunkiem do ziemi i wezwać Złego. Następowały wtedy symboliczne powtórne narodziny przez odbyt psa lub żaby i człowiek stawał się czarownikiem lub czarownicą.
Zdarzało się, że czary miało się we krwi od urodzenia. Osoby, które przyszły na świat w rodzinie jako siódme, urodziły się w czepku (czepek należało nosić ze sobą do końca życia) albo w wielkie święto, uważano za szczególnie predysponowane do czarów, mówiąc o nich, że są „znające z urodzenia”. Podejrzewano, że mają ukryty wstydliwie między nogami mały, ruchliwy ogon.
Moc uzdrawiania miały według ludowych wierzeń również kobiety ciężarne. Wystarczyło, że brzemienna stanęła lewą nogą na ciele chorego albo owinęła chore dziecko swoim fartuchem odwróconym na lewą stronę. W sześć tygodni po porodzie mleko, mocz, pot i inne wydzieliny z ciała kobiety miały właściwości uzdrawiające – wierzono, że przez ten czas młoda matka (i jej nowo narodzone dziecko) posiadają jeszcze kontakt z „tamtym światem”. Panowało też powszechne przekonanie, że do leczenia krów, drobiu i świń najlepiej nadają się kobiety rzekomo mające duchową więź z krowami i resztą trzody.
Niewiarygodne, ale w podobne historie wierzono na polskich wsiach jeszcze do niedawna, czasem nawet do połowy XX wieku. A ilu z naszych przodków zajmowało się znachorstwem? Przy okazji lektury opisywanej książki dowiedziałam się, że prapradziadek mojej córki ze strony ojca był znachorem specjalizującym się na Litwie w leczeniu ukąszeń żmij. Kopał dołek, coś tam mówił pod nosem, a ukąszony – nawet jeśli był oddalony o kilka kilometrów, natychmiast zdrowiał.
Zdaje się, że zamiast iść do kina na jakiś hit science fiction albo horror, lepiej czasem posłuchać dziadków…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze