„Wichrowe wzgórza”, Andrea Arnold
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDla fanek Emily Brontë lektura obowiązkowa. Arnold udało się złamać nieco już przykurzony kanon odczytywania wiktoriańskiej prozy kobiecej. Reżyserka wyczarowuje unikalny nastrój, sprawnie odwołuje się do emocji. Początek oczarowuje, druga część rozczarowuje, nudzi, irytuje nad wyraz pretensjonalną symboliką.
Kolejna (konia z rzędem temu, kto zliczy która to już) ekranizacja klasycznej powieści Emily Brontë. Pytanie: czy ma to jeszcze w ogóle jakikolwiek sens, narzuca się samo. Twórcy próbują nas przekonać, że tak. Bo i nagrody w Wenecji, i przede wszystkim: za kamerą stanęła znana z całkiem innego repertuaru Andrea Arnold (Red Road, Fish Tank, nagrodzona Oscarem krótkometrażowa Osa). I rzeczywiście! Bo nowe Wzgórza mogą się podobać, albo nie, ale ekranizacja Arnold łamie kanony i wnosi sporo świeżości.
A na pewno jest odczytaniem na wskroś współczesnym. Bez błazenady, bo autorka nie każe swoim bohaterom (niczym np. Luhrmann Romeo i Julii) ganiać we współczesnych ciuchach, słuchać disco, czy wymachiwać bronią maszynową. Kostium pozostaje historyczny, ale już gorset wiktoriańskiej moralności zostaje przez Arnold wyraźnie poluzowany. Nie oczekujcie przysłowiowej „golizny”, ale gęstej, rozerotyzowanej atmosfery już na pewno tak. Pojawiają się nawet dyskretne wątki z gatunku sado maso (ktoś zliże krew z wychłostanych pleców ukochanego, ktoś inny całować będzie aż do krwi). Współczesny jest również, bardzo przekonujący zwłaszcza w pierwszej, „młodzieńczej” (bo pamiętamy, że Wichrowe wzgórza rozgrywają się na dwóch płaszczyznach czasowych) części, szlachetny minimalizm. Arnold zrezygnowała z eksponowania dworskiej etykiety, ograniczyła dialogi (mówi się tu naprawdę niewiele, bardzo mało jest też muzyki), postawiła na nastrój i emocje widoczne na twarzach bohaterów. I tu wkracza na scenę (w moim przekonaniu) główny bohater nowej ekranizacji, nagrodzony w Wenecji i na Camerimage, Robbie Ryan. Zdjęcia jego autorstwa dosłownie powalają. Chwilami dopracowane, bezbłędnie operujące światłem, wpatrzone w przyrodę; kiedy indziej dynamiczne, kręcone „z ręki”: są największym atutem nowych Wichrowych wzgórz.
Co nie znaczy, że wszystko zasługuje tu jedynie na pochwały. Przeciwnie. Piękno Ryan’owskich obrazów daje autorce przepustkę do bardziej zadumanego, artystycznego odczytania klasyka Brontë. Dużo tu symboli, metafor. Zgrabnie sprawdzają się one w „nastoletniej” części filmu, ale w dorosłej okazują się być niemiłym, mocno pretensjonalnym zgrzytem. Podobnie jest z aktorstwem: dzieciaki (Solomon Glave i Shannon Beer) radzą sobie doskonale, wyraźnie czują koncepcję Arnold. Nie sposób powiedzieć tego samego o odtwórcach dorosłych wcieleń Heathcliffa i Catherine. Pomiędzy aktorami brakuje chemii, wzajemnego przyciągania, szybko zaczyna irytować nadmiernie histeryczna maniera Jamesa Howsona i do przesady chłodna kreacja Kai Scodelario. Na domiar złego Arnold owszem, wyczarowuje unikalny nastrój, sprawnie odwołuje się do emocji, ale nie kontroluje narracji. Skracając (teoretycznie powszechnie znaną) treść, czyni niektóre zachowania swoich bohaterów niezrozumiałymi, inne przesadzonymi. I co gorsza: ponosi ją fascynacja urodą własnego dzieła. Działające na widza głównie poprzez obraz nowe Wzgórza z początku fascynują, ale w drugiej połowie stają się zwyczajnie nudne.
Czyli „na dwoje babka wróżyła”. Dla fanek Emily Brontë prawdopodobnie lektura obowiązkowa. Bo powtarzam: pomimo wszystkich wad Arnold udało się tu złamać nieco już przykurzony kanon odczytywania wiktoriańskiej prozy kobiecej. Dla pozostałych: klasyczne „można, ale nie trzeba”. Początek oczarowuje, rozwinięcie budzi (przyznaję: niewielkie) wątpliwości, druga (de facto kluczowa) część otwarcie rozczarowuje, nudzi, irytuje wspominaną, nad wyraz pretensjonalną symboliką: tak dokładnie wygląda bilans najnowszej ekranizacji Wichrowych wzgórz.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze