„Gdzie zaległy cienie”, Michael Ridpath
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMichael Ridpath zdecydował się na zabieg co najmniej ryzykowny, czyniąc wątki z Władcy Pierścieni osią współczesnej intrygi kryminalnej. Śledztwo w sprawie morderstwa i sagi, mafia z Bostonu, niezadowolona z życia dziewczyna Magnusa, jego nowa kochanka i ojciec ubity, tolkieniści najróżniejszej maści, pijaństwo i gliniarze. Gdzieś do połowy, Michael Ridpath ogarnia ten ogrom, potem wszystko mu się zaczyna sypać.
Gdzie zalegają cienie? Ano, pod oczyma niżej podpisanego, lecz i w krainie Mordor, królestwie Saurona i paskudnych orków, znanych z monumentalnego dzieła Tolkiena i trylogii filmowej Petera Jacksona. Michael Ridpath zdecydował się na zabieg co najmniej ryzykowny, czyniąc wątki z Władcy Pierścieni osią współczesnej intrygi kryminalnej.
Magnus Jonson jest detektywem policji w Bostonie, wyróżniającym się nieustępliwością, potrzaskanym życiem osobistym oraz islandzkim pochodzeniem. Amerykańską karierę przekreśla mu uczciwość; odkrywszy, że kolega z pracy pracuje dla mafii, donosi gdzie trzeba i jego życie staje się zagrożone. Szef składa mu propozycję nie do odrzucenia: Magnus wyjedzie do Islandii i tam będzie pracował jako konsultant, dopóki śledztwo w Bostonie nie dobiegnie do szczęśliwego końca. Na tę okoliczność nasz bohater kłóci się ostatecznie ze swoją dziewczyną i mknie samolotem tam, gdzie wiatr, chłód, owce oraz trup niejakiego Angara Haraldssona, profesora, kokainisty i kobieciarza, będącego w posiadaniu jakiejś pradawnej tajemnicy. Co z narzeczoną? Wkrótce melduje się u niej mafia, co stanowi najlepszy dowód, że każdy nieprzekupny glina jest prawdziwym utrapieniem dla swych najbliższych. Morderca rusza za nim, do Islandii.
Śledztwo prowadzi ku zaskakującym rezultatom (zaskoczenie to jest na miarę błahych powieści kryminalnych). Angar Haraldsson przed śmiercią usiłował sprzedać egzemplarz tajemniczej sagi islandzkiej, z której miał czerpać sam Tolkien. Istotnie, fabuła dziełka żywo kojarzy się z Władcą Pierścieni, a skoro jest Gandalf, Isildur i Gimli, to i pierścień musi zostać znaleziony. Gra toczy się o tę właśnie błyskotkę.
Kłopot z powieścią polega na nadmiarze i momentami można sądzić, że wątków tu więcej niż we Władcy Pierścieni: śledztwo w sprawie morderstwa i sagi, mafia z Bostonu, niezadowolona z życia dziewczyna Magnusa, jego nowa kochanka i ojciec ubity, tolkieniści najróżniejszej maści, pijaństwo i gliniarze. Gdzieś do połowy Michael Ridpath ogarnia ten ogrom, potem wszystko mu się zaczyna sypać i dobrnąwszy do końca zacząłem nerwowo szukać brakujących stron.
Powstaje pytanie, w jaki sposób na Gdzie zaległy cienie… zareagują sami tolkieniści? Tych mamy sporo, a Ridpath napisał ni mniej ni więcej tylko swoją wersję Kodu Da Vinci opartą na opowieściach ze Śródziemia, czyniąc to, dodajmy, dużo przytomniej niż w przypadku Dana Browna. Nie wiadomo tylko, czy Tolkien potrzebuje takiego wyróżnienia, zwłaszcza, że nieścisłości znajdziemy całą masę. Całe śledztwo rusza od imienia Isildur, zaczerpniętego z Władcy Pierścieni, które jakiś zbrodzień przybrał sobie w charakterze nicka. Magnus szybko wpada na trop dzięki sieci, tymczasem w Internecie Isildurów jest tyle, co Kowalskich nad Wisłą. Fakt, że Tolkien czerpał inspirację z sag pozostaje w powszechnej świadomości i nie istnieje żadne uzasadnienie dla dorobienia kolejnej, fikcyjnej księgi, która gdzieś tam zaginęła w pomroce dziejów. Apokryficzny list pisarza również zawiera nieścisłości odnośnie kolejności powstawania rozdziałów tolkienowskiej trylogii. Średnio rozgarnięty czytelnik wyłapie więcej takich potknięć. Tylko po co mu powieść Ridpatha?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze