„Ajami”, Scandar Copti, Yaron Shani
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuRobi wrażenie niezwykłego, dokumentalnego wręcz realizmu (przerażający obraz rządzonej przez przestępcze klany największej arabskiej dzielnicy Tel Awiwu). Bohaterowie są bezbarwni, a ich losy śledzimy niejako siłą rozpędu, bez specjalnego zaangażowania. To ważne, odważne i specyficznie piękne kino. Ale jeśli zachęceni reklamą pobiegniecie na Miasto boga, czy arabskie Amores Perros srodze się rozczarujecie.
Bywa, że kiedy towarzyszące filmowi fanfary są zbyt głośne, sam obraz rozczarowuje. Ajami wyróżniono w Cannes, nominowano do Oscara i Europejskiej Nagrody Filmowej. Wychwalano jako budzący nadzieję wspólny projekt Izraelczyka i Palestyńczyka. Oglądany w oderwaniu od całego zamieszania film owszem, zaciekawia. Ma kilka hipnotyzujących scen, ciekawy finał. Ale w recenzjach Ajami mogliśmy przeczytać o izraelskim Mieście boga, bliskowschodnim odkryciu na miarę Alejandro Gonzaleza Inarritu, czy o godnym następcy Walca z Baszirem. A to już spora przesada.
Bo Ajami wywołuje ambiwalentne odczucia. Z jednej strony twórcom udało się uzyskać wrażenie naprawdę niezwykłego, dokumentalnego wręcz realizmu. Przerażający obraz rządzonej przez przestępcze klany największej arabskiej dzielnicy Tel Awiwu (Jaffy) nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Z drugiej strony Copti i Shani płacą za ten wgląd wysoką cenę. Ajami zrealizowano bez gotowego scenariusza, przy udziale tylko i wyłącznie debiutujących tu naturszczyków. Stąd wspomniany realizm, ale i (dziwacznie kontrastujący z tragicznym tonem opowieści) chłód. Aktorzy-amatorzy nie mieli warsztatu, który profesjonalistom ułatwia nawiązanie kontaktu z widzem. Bohaterowie są bezbarwni, a ich losy śledzimy niejako siłą rozpędu, bez specjalnego zaangażowania. Takich potknięć jest tutaj więcej. Choćby (wszechobecna w kinie od czasu Pulp Fiction i 21 gram) mieszająca poszczególne wątki i ich chronologię narracja mozaikowa. Koncepcja atrakcyjna, ale wymagająca żelaznej dyscypliny. W Ajami broni ją zakończenie, ale po drodze nietrudno dostrzec, że jest to mozaika cokolwiek naciągana. Pełna niekonsekwencji i w efekcie gubiąca klarowność narracji.
Co nie znaczy, że Ajami jest filmem złym. Przeciwnie. Shani i Copti dokonali wyłomu w murze naszych wyobrażeń, obalili stereotypy. Bardzo zręcznie uniknęli nadmiernego epatowania etnicznymi (i politycznymi) kontekstami. W efekcie uzyskali uniwersalny ton. Pokazali to, co łączy Palestynę z Bałkanami, Afryką, pograniczem Indii i Pakistanu a nawet z polskimi kresami. Niezmienny od wieków mechanizm raz uruchomionej spirali nienawiści i przemocy. Sytuację, w której nikt już nie pamięta, od czego to się zaczęło. A agresja wciąż narasta.
Skoro tak, dlaczego się czepiam? Głównie z powodu nadmiernej i tym samym wprowadzającej w błąd kampanii reklamowej. Jeśli zachęceni chwytliwymi sloganami pobiegniecie na wspomniane już izraelskie Miasto boga, czy arabskie Amores Perros możecie się srodze rozczarować. Bo Ajami to ważne, odważne i specyficznie piękne kino. Ale do maestrii Meirellesa, czy Inarritu wciąż jest tu bardzo, ale to bardzo daleko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze