„Parnassus”, Terry Gilliam
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu2010 rok w polskich kinach otwiera Gilliam w pełni bezkompromisowy, rozwydrzony, szalony i niezwykle barwny. Parnassus to z pewnością film nie dla każdego. Cynicy, pragmatycy i realiści nie mają tu czego szukać. Ale fanów czeka prawdziwa uczta. Bo to najlepszy obraz Gilliama od czasu na wpół legendarnego Brazil i Münchhausena. Drugiego tak bardzo olśniewającego wizualnie filmu w tym roku już nie będzie.
Rozsiani po całym świecie fani Terry'ego Gilliama czekali na ten moment przez dwadzieścia jeden lat. Tyle czasu upłynęło od premiery jego ostatniego w pełni autorskiego (a więc opartego na własnym, nie adaptowanym scenariuszu) filmu Przygody barona Münchhausena. Bo Gilliam to z jednej strony największy żyjący wizjoner kina. A z drugiej postać tragiczna. Przeniesienie na ekran tworów jego wyobraźni to zadanie wymagające nakładów rzędu dziesiątków (jeśli nie setek) milionów dolarów.Który z hollywoodzkich producentów powierzy takie sumy idealiście bezkompromisowemu, outsiderowi, który wyda je na wściekły atak na konsumpcyjny styl życia? Kto sfinansuje monumentalne baśnie kreślone na cześć siły ludzkiej wyobraźni? Ano prawie nikt. I dlatego tak wiele było w dotychczasowej karierze Gilliama potknięć, nieukończonych projektów, bolesnych kompromisów. Mógłbym o tym opowiadać bez końca, zainteresowanych odsyłam do fantastycznego dokumentu Zagubiony w La Manchy.
A tych, którzy znają poplątane losy Piątego Pythona (to w słynnym Latającym cyrku… Gilliam stawiał pierwsze kroki), spieszę zapewnić: udało się. 2010 rok w polskich kinach otwiera Gilliam w pełni bezkompromisowy, rozwydrzony, szalony i niezwykle barwny. Parnassus to z pewnością film nie dla każdego. Cynicy, pragmatycy i realiści nie mają tu czego szukać. Ale fanów czeka prawdziwa uczta. Bo Parnassus to najlepszy obraz Gilliama od czasu na wpół legendarnego Brazil i wspominanego już Münchhausena.
Niełatwo streścić film, w którym większość zdarzeń rozgrywa się wewnątrz ludzkiego umysłu. Cała historia rozpoczyna się tysiąc lat temu. W niedostępnej górskiej samotni lewitujący mnisi snują opowieść, której trwałość gwarantuje istnienie świata. Wokół nich krąży poirytowany niezachwianą wiarą opowiadaczy Szatan (Tom Waits).
Diabeł wykorzysta demona hazardu: założy się z młodym mnichem Parnassusem (Christopher Plummer), a stawką w ich grze będzie nieśmiertelność. Szatan zakpi z Parnassusa: pozwoli mu wygrać. I tak tysiąc lat później w zasypanym śniegiem Londynie odnajdujemy wychudzonego, odzianego w łachmany bezdomnego, którym okazuje się Parnassus. Wciąż posiada on swoje moce, wciąż prowadzi objazdowy teatr Imaginarium, w którym wystarczy kupić bilet, by przejść na drugą stronę lustra i znaleźć się wewnątrz umysłu wielkiego maga.
Tam na zainteresowanych czeka kraina fantazji, w której dzięki sile wyobraźni można spełnić każde marzenie. Ale w ogarniętym przedświątecznym szałem zakupów mieście mało kogo nęci ta perspektywa. Nie to jest jednak największym zmartwieniem Parnassusa. Z czasem dowiemy się: historia hazardowej rozgrywki z Diabłem ciągnęła się przez stulecia.
Stawką jednej z gier była miłość, a karą za jej przegranie — dusza nienarodzonej jeszcze wtedy córki czarodzieja. I w tym właśnie momencie poznajemy ekipę niezwykłego teatru: wiadomo już, że Szatan upomni się o duszę młodziutkiej Valentiny, nim upłyną trzy dni. Rozbawiony rozpaczą Parnassusa Diabeł krąży wokół Imaginarium i kusi odwieczną mową hazardu. W końcu zawsze można się odegrać, zawsze można podbić stawkę…
Chociaż mamy dopiero początek stycznia, z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć: drugiego tak bardzo olśniewającego wizualnie filmu w tym roku już nie będzie. Gilliam dokonał tu swoistej syntezy. By wykreować obecne w umyśle Parnassusa wszechświaty, sięgnął po wszystkie wątki ze swojej długoletniej kariery. Niektóre z wymiarów wyglądają jak (przeniesione tym razem w realia fabuły) papierowe kolaże, które wszyscy pamiętamy z Latającego cyrku Monty Pythona.
Inne światy, nakreślone przy pomocy najprostszych środków (a więc tektury, farby i płótna), przypominają o teatralnych fascynacjach reżysera. Ale nie jest to też film archaiczny, przeciwnie: kolejne, coraz bardziej rozbuchane fantazje wykreowano przy pomocy najnowszych osiągnięć cyfrowej animacji. W efekcie dostajemy kolorowy kalejdoskop, który naprawdę olśniewa.
I co szczególnie ważne: przez cały czas pozostaje czytelny. Gilliam (do spółki z Charlesem McKeownem, a więc autorem, który współtworzył Brazil i Münchhausena) podarował swojej historii bardzo proste i przejrzyste ramy fabularne. Proste i przejrzyste, ale nie jednoznaczne. Bo Parnassusa każdy może odczytać tak, jak chce. Tkwi w tym filmie baśń o odwiecznej walce dobra ze złem.
Równie wyraźnie obecny jest tutaj archetypiczny wręcz motyw podróży do własnego wnętrza. I zdziwienia tym, co można tam odnaleźć (bo po drugiej stronie lustra na uczestników spektaklu czekają nie te zadeklarowane, ale te najgłębsze, podświadome i instynktowne pragnienia). Ale równie dobrze można to wszystko zlekceważyć i czytać Parnassusa jako szaloną, narkotyczną podróż w głąb umysłu genialnego wizjonera, jako swoisty trip na LSD (ukształtowany w hippisowskich czasach reżyser nigdy nie odżegnywał się od takiej interpretacji własnej twórczości).
W tej wielorakości tkwi siła Parnassusa. Jednych ten film wzruszy, innych skłoni do refleksji, a jeszcze innych po prostu rozbawi. I o to chyba tak naprawdę (jak zwykle zresztą) chodziło Gilliamowi. Ostatecznie jest to facet, który od blisko czterdziestu lat nieustannie przypomina nam, że w świecie zapłodnionym przez wyobraźnię możemy dosłownie wszystko.
Ciekawi mnie tylko, jak Parnassus zostanie odebrany dzisiaj. Bo najmocniej przypomina on wczesne filmy Gilliama. A więc obrazy, które z jednej strony zapewniły mu dożywotni status reżysera kultowego, ale z drugiej odebrały możliwość bycia reżyserem kasowym. Jak będzie teraz? Pewnie podobnie. Chociaż może po upływie dwudziestu pięciu lat świat dojrzał do dialogu z wrażliwością Gilliama? Oby tak było. Bo też jego odrobinę naiwny, głęboko idealistyczny przekaz wydaje się dziś bardziej aktualny niż kiedykolwiek wcześniej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze