"Kochaj i tańcz", Bruce Parramore
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZjednoczone siły korporacji "ITI-TVN" wspięły się na wyżyny swoich możliwości i ofiarowały zainteresowanym polskie kino na autentycznie hollywoodzkim poziomie. Oczywiście kino z najniższej możliwej półki, ale zawsze. W warstwie realizacyjnej film jest majstersztykiem. Zdjęcia są oszałamiające, montaż agresywny (ale klarowny), muzyka doskonale dobrana. To, co wyprawiają zgromadzeni tu zawodowcy, robi wrażenie. Niekończący się wideoklip. Najlepsza komedia romantyczna w historii polskiego kina.
Zapewniam wszystkich — warto zobaczyć na własne oczy tłum dziennikarzy zmierzających na pokaz polskiej komedii romantycznej. Stanowimy wtedy niezwykle pocieszny widok. Kilkadziesiąt (a bywa, że kilkaset) dorosłych osób o mimice skrzywdzonych dzieci, które mama za karę postawiła do kąta, kazała posprzątać pokój albo odrobić lekcje. I od razu wszystko jest jasne — dziś widzimy się przymusowo i będziemy się strasznie męczyć. Później we wstępie napiszemy słynne recenzenckie "szedłem na ten film jak na ścięcie", a potem wyliczymy, od czego "bolały nas zęby".
Sam nie jestem wyjątkiem od tej reguły. Bo też i rodzime produkcje reprezentujące wspomniany gatunek zawsze, ale to zawsze raczą widza absurdalną wręcz mieszaniną potwornej głupoty, realizacyjnej "polskiej bidy" i specyficznej żenady a la tandem Łepkowska-Grochola (czyli trudną do opisania mieszaniną sitcomów i harlequinów). Toteż idąc na Kochaj i tańcz, zapowiadany jako pierwszy polski film taneczny, oczywiście szedłem jak na ścięcie, a jedyną frajdą, jakiej się spodziewałem, był ów widok — przekomicznie skwaszonych dziennikarskich twarzy.
I — o dziwo — spotkało mnie zaskoczenie. Bo o ile głupoty w Kochaj i tańcz jest (delikatnie rzecz ujmując) pod dostatkiem, o tyle wspomniane: żenada i "polska bida" prawie się nie pojawiają. Zjednoczone siły korporacji "ITI-TVN" wspięły się na wyżyny swoich możliwości i ofiarowały zainteresowanym polskie kino na autentycznie hollywoodzkim poziomie. Oczywiście kino z najniższej możliwej półki, ale zawsze.
Streszczanie fabuły Kochaj i tańcz nie ma większego sensu, ale pokrótce: Hania (Miko) jest początkującą dziennikarką. Dzięki protekcji swojego narzeczonego Sławka (Mecwaldowski) dostaje pierwsze zlecenie — reportaż o przygotowaniach polskiej ekipy do prestiżowego European Dance Show. Przygotowania poprowadzi Jan Kettler (Koman) - światowej sławy tancerz i choreograf polskiego pochodzenia (musiał uciekać z PRL-u, by zrealizować marzenia o występach na Broadwayu). Jednocześnie poznajemy Wojtka (Damięcki) - robotnika budowlanego, ale też fanatyka street dance'u — dla którego European Dance Show jest szansą na odmianę losu. Hania przygotowuje się do ślubu ze Sławkiem, ale od pierwszego spotkania jej uwagę przyciąga Wojtek…
W warstwie realizacyjnej Kochaj i tańcz jest majstersztykiem. Oglądając film, można odnieść wrażenie, że — jak śpiewał niegdyś Paweł Kukiz - My już są Amerykany. Naprawdę — wizualnie Kochaj i tańcz w niczym nie ustępuje produkcjom takim jak Step Up, Just Dance — Tylko taniec czy W rytmie hip-hopu. Zdjęcia są oszałamiające, montaż agresywny (ale klarowny), muzyka doskonale dobrana. Nie znam się na tańcu i choreografii, ale to, co wyprawiają zgromadzeni tu zawodowcy, naprawdę robi wrażenie na widzu — od samego ich obserwowania można dostać zawrotu głowy. Owszem, bardzo szybko okazuje się, że Kochaj i tańcz to w gruncie rzeczy niekończący się wideoklip. Ale jest to wideoklip perfekcyjny, zrealizowany na światowym poziomie.
Jak nakazują prawa gatunku, fabularnie jest już znacznie gorzej. Pierwsze pół godziny filmu jeszcze jakoś się broni. Potem dowiadujemy się, że Hania owszem, mieszka ze swoim narzeczonym, dzieli z nim sypialnię, ale sypiać ze sobą, to oni nie sypiają (obiecali księdzu). Film idzie dalej tym tropem — jest niewyobrażalnie wręcz grzeczny i poprawny. Można odnieść wrażenie, że wszyscy tutaj — niczym Longinus Podbipięta — złożyli śluby czystości. Wiadomo, o co chodzi — TVN chce móc do końca świata puszczać ten film na antenie w dowolnych godzinach. Ale możecie mi wierzyć — takiej groteski, jaką jest zestawienie czegoś tak z założenia cielesnego i zmysłowego jak taniec z tak dalece idącą cenzurą obyczajową, jeszcze nie widzieliście. I wiarygodność całej historii pada. Dalej jest jeszcze gorzej. Sam suchy wykaz fabularnych mielizn, niewiarygodności i najzwyklejszych bzdur zająłby więcej miejsca niż trzy normalne recenzje. Co gorsza, dostajemy rewię socjotechnicznej ściemy a la TVN: Warszawa jest tu piękna niczym Paryż, zawsze skąpana w tropikalnym słońcu, w ogóle wszystko jest śliczne tak, że aż przyprawia o mdłości. To świat, "w którym chciałbyś się, widzu, znaleźć". Jednocześnie świat ten zaludniają bohaterowie, którzy nikogo w kompleksy nie wpędzą (jak wszyscy wiemy z obserwacji TVN — równać trzeba w dół), bo bystrzy to oni nie są. Są za to amerykańscy, podobnie jak (wyraźnie nieradzący sobie z prowadzeniem aktorów) reżyser. Prosty przykład owej amerykańskości: wiecie, jak naprawdę nazywa się grająca Hanię aktorka o hollywoodzko brzmiącym nazwisku Miko? Ano Mikołajczyk. Rozumiecie?
Ten film nie wzbudził mojej sympatii. Nie napisali go ludzie — tak naprawdę jest on wyrachowanym tworem marketingowych badań, perfidnie wykalkulowanym produktem, obliczonym na wielki sukces. Sukces, który z pewnością odniesie. Paradoksalnie — zasłużenie. Bo mimo wszystko jest o całą klasę lepszy niż konkurencja. Bez najmniejszego problemu wyprzedza wszystkie Tylko mnie kochaj, Ja wam pokażę, Nie kłam, kochanie itd. Z jednej strony — z Kochaj i tańcz kpić można bez końca, z drugiej — jest to (mimo wszystko) bezdyskusyjnie najlepsza komedia romantyczna w historii polskiego kina. I nawet tak bardzo się na niej nie wynudziłem. No, może trochę…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze