"Fight Club", Chuck Palahniuk
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść Palahniuka to jedno z najważniejszych dokonań współczesnej literatury amerykańskiej i wymaga osobnego rozpatrywania. Siłą rażenia przypomina inną książkę Generacji X – „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Jednak podczas gdy Ellis rozprawiał się z modelem japiszona i środowiskiem korporacji, Palahniuk wali we wszystkich bez wyjątku.
– To jedyny sposób, żeby pozostawić trwałe wrażenie: zaskakiwać swoje audytorium wydarzeniami, których nie sposób przewidzieć. To daje odbiorcy coś, czego nie potrafi gładko zaakceptować, musi to przetrawić, wracając do lektury albo obrazując te wydarzenia w myśli, aż stracą swoją siłę. Jeśli opowieść jest zbyt łatwo przyswajalna, ludzie czytają ją z przyjemnością i natychmiast zapominają – mówi Chuck Palahniuk w rozmowie z tłumaczem drugiego wydania „Fight Clubu” Lechem Jęczmykiem.
Książka trafia do nas zbyt późno. Pierwsze wydanie ukazało się w Polsce już po premierze głośnego filmu Davida Finchera i siłą rzeczy większość czytelników postrzega lekturę przez pryzmat ekranizacji. Fincher zresztą przełożył ją dość wiernie na język kina, choć, co może wydać się dziwne, obraz z Edwardem Nortonem i Bradem Pittem jest mocno ugrzeczniony. Wreszcie i przede wszystkim – powieść Palahniuka to jedno z najważniejszych dokonań współczesnej literatury amerykańskiej i wymaga osobnego rozpatrywania. Siłą rażenia przypomina inną książkę Generacji X – „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Jednak podczas gdy Ellis rozprawiał się z modelem japiszona i środowiskiem korporacji, Palahniuk wali we wszystkich bez wyjątku.
Jego „amerykański sen” przekształca się w bezwładną społeczność, gdzie wszelkie emocje, marzenia, ambicje i plany podlegają uśrednieniu. Zgoda na mierność, także w wymiarze emocjonalnym, stanowi warunek przetrwania. A przetrwanie Amerykanie rozumieją jako życie szczęśliwe i spokojne. Stąd gigantyczna ilość frustracji i zwykłych szaleństw przetaczających się pod powierzchnią sennego trwania, najczęściej nieznajdujących ujścia. Aby doświadczyć czegoś autentycznego – miłości, śmierci, męskiej przyjaźni, walki i szaleństwa – nie wystarczy się przemienić. Trzeba poudawać, a w końcu zrezygnować z siebie.
Anonimowy narrator, centralna postać „Fight Clubu”, a zarazem encyklopedyczny model nietzscheańskiego ostatniego człowieka (istoty pogrążonej w sennym zadowoleniu i optymizmie), żeby doświadczyć jakichkolwiek emocji, musi najpierw udawać, a potem zatracić siebie. Jako jednostka wkomponowana w świat uśredniony wzbogaca się o cechy, których nie ma (karykaturalne przypisywanie sobie kolejnych śmiertelnych chorób, by móc uczestniczyć w spotkaniach grup wsparcia), wreszcie uwalnia swoje demoniczne alter ego – Tylera Durdena. Tyler robi wszystko, czego on nie może: pracuje w nocy i byle gdzie, bawi się w mały sabotaż i drażni system, który – jakkolwiek by na to patrzeć – powołał go do życia.
Pojawienie się Tylera – na którego narrator patrzy z mieszaniną przerażenia i podziwu – staje się impulsem do powstania całego podziemnego ruchu mężczyzn, najpierw odreagowujących senny błogostan codzienności, okładając się po pyskach, potem kierując się przeciw samemu błogostanowi. To anarchizm doskonały. Wiadomo, przemieniony świat będzie mniej wygodny od tego, który znają teraz. Chodzi o sam fakt przemiany. A Tyler nie jest jedynie figurą zaistniałą, by wysadzać budynki, zakładać kluby walki i wklejać świńskie klatki w taśmy filmowe. To on zdobywa kobietę, której narrator pragnie, a posiąść nie może. Nie dlatego, że ona nie ma na to ochoty – nasz bohater boi się i nie zna drogi.
Oprócz krytykowania klasy średniej, wskazywania furii, która żyje, choć nie może znaleźć ujścia, Palahniuk bawi się kontrastem między miernotą życia a wytworami kultury popularnej. Bezwład życia narratora skontrastowany z barwną bezkompromisowością Tylera odpowiada ogólnemu zestawieniu przeciwieństw. Szarość świata przeciętego Amerykanina kontra mit nieugiętego bohatera, dobrego w sercu, ale za nic mającego prawo i konwenanse. To kraj, gdzie codzienność rozpina się między pracą, supermarketem i telewizorem, wydał przecież Hana Solo, brudnego Harry’ego, wiele postaci kreowanych przez Errola Flynna i Bruce’a Willisa. Bohater „Fight Clubu” mierzy się poniekąd z wyobrażeniem Ameryki w kulturze popularnej, która – jak zdaje się twierdzić Palahniuk – sprzedaje swojemu odbiorcy emocje już mu nieznane. Zabawne, bo Palahniuk sam wypowiada się językiem popkultury.
Właśnie – język jest kolejnym bohaterem tej książki. Lakoniczne, morderczo precyzyjne zdania są jak seria ciosów. Długa seria. Lekturę „Fight Clubu” kończy się z obitą duszą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze