W co się bawić...
MARGOLA&KAZA • dawno temuWczoraj zakończyłam pierwszą wiosenną serię spotkań towarzyskich. Rozgrywki prowadzone były we wnętrzach i w plenerze, w zależności od pogody. W co się bawiliśmy?… Okazuje się, że od pokoleń bawimy się w to samo. Wśród starych i wypróbowanych gier towarzyskich wyróżniam: grę w „To jeszcze nic, ja to dopiero…”, grę w „A mój facet (moja kobieta) to …” oraz moją ulubioną grę „Urzekła mnie moja historia”.
Zdaniem mojej znajomej, położnej z zawodu, dwa są momenty zapalne w ciągu całego roku. Jeden to okolice sylwestra, a drugi to miesiące wakacyjne. W efekcie pierwszego i drugiego, z odpowiednim dla ludzkiej fizjologii momentem przesunięcia o 9 miesięcy, krzywa przyrostu naturalnego gwałtownie zwyżkuje. Skutkiem tego wysypu w późniejszych latach są imprezy urodzinowe, będące wspaniałą okazją do spotkań i obserwacji socjologicznych.
Wczoraj zakończyłam pierwszą wiosenną serię spotkań towarzyskich. Rozgrywki prowadzone były we wnętrzach i w plenerze, w zależności od pogody. Z pogodą jak wiadomo było różnie, sezon grillowy, niby oficjalnie rozpoczęty pierwszymi ciepłymi piknikami w kwietniu, nie miał szans na pełny rozkwit z racji raczej chłodnych weekendów majowych. Pozostawały spotkania halowe, czyli — jak to się teraz mówi — domówki.
W co się bawiliśmy?… Okazuje się, że od pokoleń bawimy się w to samo. Wśród starych i wypróbowanych gier towarzyskich wyróżniam: grę w „To jeszcze nic, ja to dopiero…”, grę w „A mój facet (moja kobieta) to…” oraz moją ulubioną grę „Urzekła mnie moja historia”. Przodujący w ostatniej konkurencji mają najczęściej szczególnie utalentowane dzieci i zamiłowanie do podróży po ciepłych krajach. Dlaczego tak? Nie wiem. Widać Matka Natura uznała za stosowne połączyć te trzy cechy w jednym, a Ciocia Ewolucja wybór zatwierdziła i wypuściła do masowej produkcji.
Niedoścignionym wzorem mistrzów w tej konkurencji byli państwo O., brylujący na spotkaniach towarzyskich u moich rodziców. Wszystko w tej rodzinie było wielkie, począwszy od pana O., wspieranego dzielnie przez dużą panią O., po ich równie wielkogabarytowy zestaw materiałów zdjęciowych. Duże były tam samochody, sukcesy, dokonania, nawet jak ciasta wyrastały, to nie jak u zwykłych śmiertelników, ale olbrzymie, puszyste, wspaniałe. Wszystko to musiało zostać dokładnie omówione, w jak najszerszym gronie, w jak najdokładniejszy sposób. Długo, rozwlekle, z maleńkimi przerwami na zaczerpnięcie oddechu i kontrolę stanu słuchaczy. Czy zachłystują się z zachwytu? Cudownego syna państwa O. znienawidziłam od pierwszego: „No widzisz? Mały O. ma świadectwo z czerwonym paskiem, a ty co?” i nienawidzę po dzisiejsze: „Syn państwa O. zarabia siedem razy więcej niż ty i kupił sobie samochód. Nie wiem jaki. O. twierdzi, że strasznie drogi i nie na raty.” Taka jest magia propagandy sukcesu, że zwykłego, pryszczatego młodzieńca zamienia w poprzeczkę, której nie potrafisz przeskoczyć.
Ale do rzeczy. W obserwacjach socjologicznych trzeba starać się zachować obiektywizm badacza, bez względu na to, jak traumatyczne wspomnienia wiążą nas z tematem.
„Urzekła mnie moja historia” jest grą zespołową. Jest wiele odmian tej gry: główny rozgrywający i publiczność, rozgrywający wspomagany rodziną oraz rozgrywki jeden na jeden. W pierwszej odmianie gry w „Urzekła mnie moja historia” rozgrywający monopolizuje przyjęcie i kontroluje zgromadzonych. Biada tym, którzy próbują zepchnąć rozmowę z głównego nurtu. Biada zabłąkanym owieczkom na końcu stołu, które rozmawiają np. o polityce, zamiast oglądać zdjęcia z wycieczki do Turcji, Tunezji, Tajlandii czy innego modnego aktualnie egzotycznego kraju wizytowanego przez rozgrywającego podczas ostatnich wakacji. Biada wszystkim nie dość uważnie spijającym słowa z ust głównego mówcy. Biada, albo… „kochani, wyjdźcie do kuchni z tymi papierosami.”
W kuchni najczęściej zbiera się tak zwane Podziemie. Kuchnia to Salon Zaproszonych Ale Wyproszonych. W kuchni bez skrępowania kiepujemy na talerzyk z zastawy i wybieramy korniszony palcami wprost ze słoika. Wypłakujemy się w rękawy, podsuwamy swoje. W kuchni plotkujemy i obgadujemy. Ogólnie w kuchni jest tak wesoło, że na papierosa z pokoju wymykają się osoby niepalące. Jest to kluczowy moment zabawy w „Urzekła mnie moja historia”. Prawdziwy mistrz wyczuwa chwilę, w której poczynania jego pociechy na gumowym żółwiu w baseniku ogrodowym uwiecznione na czterdziestu ośmiu zdjęciach wykonanych metodą poklatkową przestają robić odpowiednie wrażenie na publiczności (o ile jeszcze jakaś została). Prawdziwy mistrz wskakuje sprytnie w centrum uwagi zgromadzonych w kuchni i, zanim się zorientują, bezpiecznie przeprowadza ich z burzliwych wód dysput o feminizmie do zacisznego basenu ogrodowego z żółwiem i pociechą.
To oczywiście ekstremalne przypadki tej zabawy. Uprawiane przez, skoro już jesteśmy przy terminologii marynistycznej, rekiny tej konkurencji, wyjątkowe okazy będące gratką dla wytrawnych badaczy. Na co dzień spotkać można niestety (a może i stety) zaledwie płotki. Panie rozwlekle opowiadające o swoich dokonaniach kulinarnych, panów z sukcesami na wszystkich polach działalności. Całkowicie skupionych na sobie i swojej historii. Zasłuchanych w tembr swego głosu. Całkowicie nieczułych na Twoje próby zmiany tematu. Ludzi, dzięki którym nauczyłaś się ziewać tak, żeby wyglądało, że zachłystujesz się z zachwytu… No wiesz, takich nudziarzy, przed którymi się ucieka do kuchni…
Margola? Margola?!
Aha, no tak, wstawiasz wodę na kawę…
Kaza
***
Kaza, no co leziesz za mną do kuchni, przecież bym sama przyniosła. Popatrz, kruca bomba, cała kuchnia upchana ściśle wzburzonymi dyskutantami, wiesz co? Mam pomysł. Chodźmy starym zwyczajem do łazienki. Zamknij na haczyk.
To niesamowite, jak ta kuchnia działa na ludzi. Gdzie by człowiek nie poszedł na imprezę domową, tam wszyscy walą jak w dym do kuchni (zresztą to uzasadnione określenie, dobrze że chociaż lufcik otwarty, to się nie poduszą w tych nikotynowych oparach). Byłam stałą bywalczynią Salonu Wyproszonych. Teraz inne czasy, wszystkie kuchnie jak jedna szeroko otwarte na salon, żeby żadne słowo lokalnych rekinów salonowych nie uszło Twojej cennej uwagi. Niektórzy bohatersko tłoczą się na balonie, ale ileż można powiedzieć sobie na balkonie, pod obstrzałem spojrzeń sąsiadów, bez słoika ogórków i czajnika zawsze pod ręką? Bez pełnej piwa lodówki?
No właśnie, Kaza. Lodówka pełna piwa. Nie zauważyłam, czy w Twoich grach towarzyskich jest jakieś zaplecze z barkiem? Czy uroczy seans fotograficzny podlewany jest suto alkoholem dla ubarwienia opowieści? Zauważ, jak gry towarzyskie nabierają po kieliszku rumieńców. Jak zapalają się głowy, jak wyostrzają poglądy, jak pięknieje Salonowy Rekin. Jak w tembr jego głosu zasłuchują się już nawet najodleglejsi sąsiedzi, chcąc nie chcąc. Jak plastikowy basenik zmienia się w rozszalałe morze, a łopatka w wiosło, którym niezwyciężony Rekin pruje falę walcząc z żywiołem. Ach, jaki on silny! Ach, jaki nieugięty! Tylko żona Rekina, sekundując mężowi wyuczonym od lat odruchem, wstawiając swoje ochy i achy w precyzyjnie uzgodnione miejsca, poziewuje dyskretnie z nudów i zaczyna się rozglądać…
Nie doceniasz ponadto, Kazo, siły jeszcze jednej gry towarzyskiej – mianowicie flirtu. Flirt towarzyski w ósmej klasie szkoły podstawowej stanowił w ogóle podstawę życia towarzyskiego na mojej klatce schodowej (jedenaście mieszkań na piętrze, rówieśnicy płci obojga do wyboru, do koloru). Od tamtego flirtu niewinnego, na makulaturowych kartonikach, do ognistych zetknięć pod stołem kolan żony Rekina z panem domu, gdy dajmy na to pani domu serwuje popisową mussakę, upłynęły lata i doświadczenia świetlne, ale żar emocji pozostaje taki sam. Nad głowami zebranych śmigają spojrzenia, sukienki kleją się do skór, a do sukienek kleją się spojrzenia poczciwych na co dzień mężów i narzeczonych. Ach, upalne letnie wieczory! Na papierosa z kuchni zaczynają się wymykać pojedynczo na klatkę schodową, pani domu czujnie wynosi kubełek ze śmieciami z częstotliwością raz na kwadrans, atmosfera tężeje mimo strug beztrosko rozlewanego w pucharki szampana, w końcu zrozpaczona pani domu odkrywa na ustach męża odcisk szminki żony Rekina, znika w kuchni, szlocha nad garami, goście stropieni rozchodzą się do domów, później być może nękani prośbami o świadczenie w sądzie. Zostaje mały kac, duży niesmak i za chwilę zapomniane „moja noga więcej nie postanie na takim spotkaniu”.
Kaza, ej no, gdzie leziesz, piwo wsadziłam do pralki!
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze