Moja matka się zmieniła
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuJeszcze nie dawno myśląc o starszej pani widzieliśmy emerytkę, którą pochłaniało robienie sweterków na drutach, pielęgnowanie kwiatów. Nosiła wełniane kamizelki, miała gołębie, upięte w kok włosy, twarz pokrytą siateczką zmarszczek. Dziś kobieta po sześćdziesiątce jest aktywną zawodowo, energiczną kobietą. Ludzie na starość się zmieniają, łagodnieją lub dziwaczeją. W końcu mogą być tym, kim tak naprawdę byli zawsze.
Jeszcze nie tak dawno myśląc o starszej pani widzieliśmy emerytkę, którą pochłaniało robienie sweterków na drutach czy pielęgnowanie kwiatów. Nosiła wełniane kamizelki i bambosze, miała gołębie, upięte w kok włosy, no i twarz pokrytą siateczką głębokich zmarszczek. Dziś kobieta po sześćdziesiątce jest – najczęściej – aktywną zawodowo, energiczną kobietą. Ma zadbaną fryzurę, wypielęgnowanie dłonie, jeździ na rowerze i chodzi w dresach. Bywa, że niektóre panie łagodnieją, inne dziwaczeją. Ludzie na starość – często radykalnie — się zmieniają. A może po prostu w końcu mogą być tym, kim w głębi duszy tak naprawdę byli zawsze?
Patrycja (30 lat, informatyczka z Bydgoszczy):
— Moja mama całe życie była klasyczną Matką Polką. Ubrana w granatowy fartuszek w białe kropki, uzbrojona w szmatkę i chusteczkę, by zawsze móc podcierać nam nosy. To chowała się w garnkach, to za drutami, na których dziergała nam sweterki, opcjonalnie sprzątała – chętnie i namiętnie. To było jej życie. Była cicha i pokorna, w ciągłej gotowości — nigdy nie krzyczała, nie łajała nas, nie szturchała. Często za to płakała – kiedy zrobiłyśmy coś nie tak, kiedy ojciec na nią nawrzeszczał, kiedy nie posprzątałyśmy pokoju, i kiedy się z siostrą pobiłyśmy. Płacz był jej metodą wychowawczą – niestety, jeśli chodzi o nas, cholernie skuteczną. Byłyśmy całym jej światem – czułyśmy, że ona się dla nas poświęca, dzień w dzień, w każdej minucie. Czy to było fajne? Kiedyś tak mi się wydawało, a i koleżanki zazdrościły mi takiej ciepłej mamy. Miałyśmy być tylko grzeczne i jej wdzięczne.
Dziś, kiedy patrzę na jej styl życia i macierzyństwa, stwierdzam, że to było złudzenie i udręka. Myślę, że ona w wyrafinowany, zawoalowany sposób, owymi manipulacjami zaspokajała swe egoistyczne potrzeby — realizowała siebie. Poza mną i moją siostrą nie miała nikogo i niczego, żadnych pasji, zainteresowań, nawet znajomych. Naszprycowała nas obrzydliwymi mechanizmami, które bazują na poczuciu winy, wyrzutach sumienia. Ciężko to przeskoczyć.
Wszystko zmieniło się, kiedy z siostrą założyłyśmy rodziny, mamy dzieci. Matka, zupełnie tak, jakby doprowadziła nas do wyznaczonej sobie mety, zostawiła nas samym sobie. Odizolowała się od nas – mam wrażenie, że w obawie, żebyśmy niczego od niej nie chciały. Zmęczyła się dawaniem. Wreszcie ma swoje życie, wiedzie je na swoich zasadach. Śmiejemy się, że stała się królową życia. Odnalazła swoje pasje – ma piękny ogród. Udziela się towarzysko — żyje plotkami, lokalnymi sensacjami, kawkami z sąsiadkami. Wszystko to piękne, nawet psychicznie wygodne, bo nie jest samotną staruszką, ale też nieco szokujące, bo ani nami, ani naszymi dziećmi nie interesuje się w ogóle. Nie chce do nas przyjeżdżać, a kiedy my wybieramy się do niej, czujemy się jak nachalni, nieproszeni goście. Daje nam do zrozumienia, nie wprost, a wznosząc oczy do nieba i stękając, rzecz jasna, że jesteśmy absorbujący i niewygodni – choć naprawdę staramy się, żeby nasza obecność nie była dokuczliwa. Żyjemy więc obok siebie, no i dobrze. Skoro to ją uszczęśliwia, niech będzie.
Jest tylko jeden szkopuł – mniej więcej dwa razy do roku, gdzieś w okolicy świąt, choć bywa, że częściej, nasza mama robi sceny. Szepcze i – w swoim stylu – żałośnie szlocha, jaka to jest samotna, jak nas źle wychowała, bo nikt się nią nie interesuję. Że dobrze, że czuje już oddech śmierci — wreszcie odetchniemy z ulgą. I wówczas – wiem, to idiotyczne – zamiast się wściekać, że jest niekonsekwentna i niesprawiedliwa, że znów nam robi pranie mózgu, oddycham z ulgą i wręcz cieszę się. Moja mama znów jest sobą!
Anna (27 lat, pielęgniarka z Poznania):
— O moim dzieciństwie można powiedzieć wiele, ale nie to, że było szczęśliwe. Nasza sytuacja życiowa była skomplikowana – ocierała się o patologię. Mój ojciec pił, a mną i dwoma braćmi zajmowała się mama. Nie było to łatwe, mieszkaliśmy w dużym mieście – żeby ogarnąć rzeczywistość, musiała się nieźle nagimnastykować. Najpierw, wracając z pracy, musiała nas pozbierać ze żłobka, przedszkola i szkoły. Zaopatrzenie, pranie, gotowanie – to wszystko było na jej głowie. Wiadomo, im byliśmy starsi, tym pracy przy nas było coraz mniej, ale moja mama już tego nie widziała – była znerwicowana, stała się robotem, skałą. Zamknęła się w sobie. Życie jej nie rozpieszczało — kłopoty ze zdrowiem, potem śmierć ojca, kłopoty finansowe, eksmisja. Oj, działo się w naszym życiu nazbyt wiele, a ona ze wszystkim wciąż była sama.
Jestem najstarsza, więc pełniłam rolę dziewczynki do bicia. Puszczały jej nerwy, miała niewyparzony język i ciężką rękę – nie szczypała się, zwracając się do mnie, a i często chwytała za pasek. Nie raz padały razy, gorzkie słowa i mocne epitety – i wcale nie dlatego, że coś zrobiłam. Po prostu na kimś musiała się wyżyć, a ja wydawałam jej się kimś, kto to wszystko dźwignie. Nie byłam niezniszczalna, ale dzielnie trwałam. Choć byłam dzieckiem, rozumiałam ją i jej ból, wybaczałam jej już w chwili, kiedy mnie raniła. Wiedziałam jedno – dzięki temu będzie lepszą matką dla moich braci.
Dziś wiem, że to, co robiła, było chore. Naturalnie ma to swoje konsekwencje. Minęło kilkanaście lat, dorośliśmy, wyprowadziliśmy się z domu rodzinnego, moja matka została sama. Zmieniła się, ale nie stało się to z dnia na dzień. Z każdym rokiem miękła, coraz częściej się uśmiechała. Stać ją było na coś więcej niż chleb i pasztet, nie musiała też biegać za dziećmi i spalać się, by przetrwać. Uwierzyła chyba, że życie może być beztroskie i piękne. Zaczęła dostrzegać barwy. I mnie.
Kiedy zaczęła mnie przytulać, byłam zdziwiona. Kiedy otwierała się, a nasze rozmowy przybierały intymny charakter – zamierałam. Wyrazy uznania i miłości z jej ust są dla mnie pigułą nie do przełknięcia. Pękam, kiedy zalewa mnie ciepłem, czułością i uwagą. Trudno to wyrazić i na pewno ciężko zrozumieć komuś, kto czegoś podobnego nie doświadczył. Ale ja nie jestem gotowa na bliskość z matką. Mało tego — za każdym razem, kiedy mówi do mnie kochanie czy córeczko, drętwieję, bo mam wrażenie, że to nie jest moja matka. To nie jest kobieta, którą znam! To chore, wiem – powinnam się cieszyć, czerpać i ładować akumulatory. Być może kiedyś przywyknę i podczas spotkania z tą inną, nieznaną twarzą mojej matki, przestanę czuć, że tracę grunt pod nogami. Chcę tego. Naprawdę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze