Ojejku, ale haniebnie dzisiaj zaspałam
LAURA BAKALARSKA • dawno temuTak mawiała moja koleżanka z pracy Marzenka. Wpadała zwykle do biura około wpół do dwunastej, a jeśli cierpiała na poranną bezsenność – przed jedenastą. Wszyscy mieli obowiązek przychodzenia na dziewiątą. Druga artystka spóźnień przebijała nawet Marzenkę. Ta się stawiała do roboty koło wpół do pierwszej. Ona jednak nigdy, przenigdy nie zaspała. Ona miała przygody, które absolutnie nie pozwalały jej dotrzeć na czas.
Tak mawiała moja koleżanka z pracy Marzenka. Wpadała zwykle do biura około wpół do dwunastej, a jeśli cierpiała na poranną bezsenność – przed jedenastą. Wszyscy mieli obowiązek przychodzenia na dziewiątą. Siedziałyśmy w pokoju we dwie, bo Danuta kurowała złamane śródstopie, na które upuściła sobie skrzynkę z narzędziami swojego szwagra. Może to zresztą była skrzynka piwa, kto tam szwagra wie. Tak czy owak śródstopie było złamane, a czasy w korporacji przyjemne – ze złamaną nogą nie chadzało się do pracy. Jak wszystko, i to się miało wkrótce zmienić. Po dwóch tygodniach wysłuchiwania wymuszonych przeprosin za spóźnienie poprosiłam w końcu Marzenkę, żeby mi nie wciskała kitu, bo aż przykro tego słuchać.
Druga artystka spóźnień przebijała nawet Marzenkę. Ta się stawiała do roboty koło wpół do pierwszej. Ona jednak nigdy, ale to przenigdy nie zaspała. Ona miała przygody, które absolutnie nie pozwalały jej dotrzeć na czas. Na przykład:
kot mi wlazł na firankę i jak go zdejmowałam, to spadłam z drabiny, a w dodatku karnisz się oberwał i mi zleciał na głowę;zatrzasnęłam się w łazience;mój pies pogonił bezdomnego i wezwano mnie na komisariat;wypadłam z autobusu;jakiś pijak się do moich drzwi dobijał od rana i bałam się wyjść;rozerwało mi się sznurowadło w połowie drogi i musiałam kupić nowe, a to było trudne, no bo jak tu iść ze spadającym butem.
Jeden ze zwierzchników zaproponował jej kiedyś, że jej kupi budzik, ale go skwitowała:
— Mam ich całą kolekcję, ale nie używam!
Z powodu tych Panien Spóźnialskich szef zastosował represje wobec całego zespołu. Polegały one na tym, że oprócz normalnej listy obecności, standardu we wszystkich biurach w Polsce, należało też podpisywać drugą listę obecności, z dokładną godziną przyjścia. Wychodząc do domu, trzeba było wpisać godzinę wyjścia. Gdyby nie znano kart zegarowych, to ta druga lista mogłaby stanowić ich prototyp. Co jakiś czas szef przeglądał listę, po czym krzyczał, że zaraz będzie operatywka. Wystraszony personel zbijał się w kupkę nieszczęścia na środku biura, a szef zaczynał przemowę od słów:
— Będę z państwem rozmawiał po czekistowsku!
Po czym objeżdżał z góry na dół cały zespół, a biada temu, kto próbował się odezwać i powiedzieć, że on przecież przychodzi punktualnie, a wybywa po godzinach. Po Pannach Spóźnialskich wszystko to spływało jak woda po kaczce. W ogóle nie brały tego do siebie. I trudno się dziwić. W systemie, w którym zastosowano jakąś absurdalną odpowiedzialność zbiorową, a nie na przykład odpowiedzialność materialną spóźnialskiego pracownika – mogły to spokojnie olać, że tak to ujmę.
Taki stan rzeczy trwał dwa lata, aż w końcu ci, którzy przychodzili do pracy punktualnie, podpisywali dwie listy, a potem jeszcze byli po czekistowsku traktowani, zawiązali między sobą nić współpracy. Polegała ona na tym, że to oni wpisywali spóźnialskim godzinę przyjścia albo stali jak kat nad dobrą duszą, gdy Panna Spóźnialska wpisywała się na listę. Bo nie trzeba chyba dodawać, że Panna Spóźnialska, wprawdzie przychodziła w południe, w rubryce „godzina przyjścia” wpisywała: 9.00. Ktoś zgadnie, jak to się skończyło? Otóż skończyło się tak, że przez następne półtora roku Panna Spóźnialska szła w zaparte i dalej przychodziła najwcześniej o dwunastej w południe, aż wreszcie szef ją zwolnił dyscyplinarnie. Ależ musiał mieć do niej słabość, co?
Jak się okazuje, tacy wirtuozi niepunktualnego przychodzenia wcale nie są jakąś polską specjalnością. Kilka dni temu „Nowyje Izwiestia” opublikowały pokłosie konkursu na najciekawsze usprawiedliwienie, które fundują spóźnialscy przełożonym i kolegom w rosyjskich firmach. W konkursie brały udział wszystkie zainteresowane strony: spóźnialscy, ich koledzy i przełożeni.
Wśród pracodawców zwyciężyła menedżerka Nadieżda Maslennikowa. Jej pracownik spóźnił się z powodu gęstej mgły, w jakiej znalazł się, gdy wyszedł nad ranem z domu poznanej poprzedniego wieczoru damy. Błąkał się, nie mogąc odnaleźć drogi do metra. W końcu postanowił przeczekać niekorzystne warunki meteo w jakimś ciepłym pomieszczeniu. Domagał się usprawiedliwienia z tytułu „okazanego heroizmu i pomysłowości w trudnych warunkach pogodowych i konieczności odreagowania przeżytego stresu”. Ludmiła Srebrennikowa natomiast napisała: „Przychodzę do pracy coraz później, bo rankami biegam ze swym psem i witamy wschodzące słońce. A ono wschodzi każdego dnia później. Tak będzie do 22 grudnia. Po tej dacie zobowiązuję się przychodzić do pracy coraz wcześniej”. Kto inny napisał: „Podczas golenia skaleczyłem się w nos i nie mogłem znaleźć plastra”. Jeszcze poważniejszy powód do spóźnienia miał facet, któremu w domu pomalowali klatkę schodową i wychodząc, przylepił się do ściany.
Odnoszę wrażenie, że w każdej firmie jest jakaś Panna Spóźnialska, która uważa, że jest na innych prawach. Moja znajoma od kilku miesięcy pracuje w niewielkim biurze. Jedna osoba zatrudniona jest tam na pół etatu, więc godziny pracy ma trochę inne niż wszyscy. I ta właśnie osoba niemal dzień w dzień nie może dotrzeć do roboty na dziesiątą, chociaż inni meldują się o ósmej. Ostatnio pobiła rekord, przybywając jeszcze czterdzieści minut później, co się wydało.
— Kto na mnie naskarżył? – zapytała tę moją znajomą.
Rozumiecie. Nie „przepraszam”. Albo wcześniej jakiś SMS do personalnej, jak zwykli to czynić w szczególnych okolicznościach inni pracownicy tej firmy. Nie, skądże. Po prostu: ktoś podły naskarżył. I to ostatnie wydaje mi się szczególnie kuriozalne.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze