Szkoła nie jest potrzebna?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWiedza nabyta na lekcjach nie przyda się do niczego większości z nas. Szkoła służy czemuś zupełnie innemu. Jej funkcją jest przygotowanie do życia w cywilizacji. Tymczasem – na co mało kto zwraca uwagę – praktyczny wymiar szkolnego nauczania jest ogromny. To w szkole dowiedziałem się, jak w mordę dać, zarobić pieniądze i poderwać dziewczynę.
Ponieważ mamy wakacje, warto pomówić o szkole.
Temat szkolny nie znika z afisza i można pomyśleć, że mamy kwiecień a nie koniec lipca. Najpierw zdarzyły się wyniki matur, wprawiające w osłupienie większość komentatorów. Mam wrażenie, że w moim poglądzie na sprawę pozostaję odosobniony. Egzamin, który oblewa zaledwie jedna czwarta zdających musi być niesłychanie prosty, ewentualnie nasza młodzież niebywale się wykształciła. Matura, którą zdają wszyscy, jest przecież nic nie warta.
Potem zdarzył się słynny „list maturzystki-humanistki”, rozpaczającej, że przez złą, niepotrzebną matematykę, nie zdała, wskutek czego nie przeczyta jakiejś tam książki, nie pójdzie do teatru i tak dalej. Zdziwiłem się nieco podtrzymywaniem obowiązującego stereotypu, w myśl którego humanista jest tumanem zakochanym w książkach.
Przypominam sobie własne doświadczenia szkolne i z przykrością muszę stwierdzić, że myślałem wówczas tak samo. Już w podstawówce skarżyłem się na uciążliwą obecność chemii, wyraźnie nie dostrzegając korzyści, jaka płynie z umiejętności destylacji alkoholu w warunkach domowych. Nienawidziłem fizyki, rzeczona matematyka była dla mnie klątwą. Wypada mi tutaj podziękować mojej matematyczce ze szkoły średniej, która zmusiła mnie, bym tego przedmiotu się naumiał (tak, miałem pałę na półrocze), choć cała jej aktywność wynikała z dość niskich przymiotów, mianowicie, nienawidziła mnie szczerze. Za jej sprawą zyskałem bagaż do dalszej edukacji i, będąc studentem, zdołałem opanować kolejny kawałek wiedzy absolutnie zbędnej, czyli podstawy logiki formalnej i rachunku zdań.
W całej rozmowie o maturach, programie nauczania i tym podobnych, opinia o niepotrzebności matematyki powraca niczym refren w piosence tanecznej. Głupie to, irytujące, a jednak wchodzi w głowę i nie daje się wypędzić. Niewiele się zmieniłem przez lata, muszę przyznać rację, matematyka faktycznie nie jest potrzebna. Nie zetknąłem się z nikim, kto kupując w sklepie bułkę, fajki i pampersy posługiwał się rachunkiem prawdopodobieństwa, płacąc rachunek w knajpie rzadko pomagamy sobie równaniem z dwoma niewiadomymi, choć wierzę głęboko, że taki przypadek może się zdarzyć. Więcej nawet, cały nasz kraj przepiękny przeczy zasadom Królowej Nauk, gdyż każdy tutaj, nad Wisłą, od zawsze wydaje więcej, niż zarabia i jakoś nie umarł i nie głoduje.
Język polski również jest niepotrzebny, w końcu każdy zna te kilkaset podstawowych słów i nawet potrafi je złączyć celem wyszczekania najprostszych swych potrzeb. Znajomość ortografii pozostaje zbędna odkąd wprowadzono automatyczne słowniki. Rozmyślam teraz o wszystkich książkach, które na swoje nieszczęście przeczytałem. Gdybym ten czas, tak idiotycznie zmarnowany, poświęcił na opanowanie podstaw mechanizmów giełdowych albo chociaż wprawił się w żonglowaniu arbuzami, miałbym fach w ręku i nie troszczył się o przyszłość.
To samo dotyczy innych przedmiotów: potrafię poruszać się po Polsce nie znając właściwie jej geografii, wystarczy wiadomość, że morze znajduje się po przeciwległej stronie niż góry. Prawa biologii obowiązują mnie niezależnie od tego, co na ich temat ma do powiedzenia nauczycielka, a gdy umordowany tym wszystkim, wdrapię się na dach i skoczę na łeb swój durny, roztrzaskam się niezawodnie o bruk, nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszałem o Newtonie. Mogę tak wyliczać w nieskończoność. Niejasno pamiętam zajęcia praktyczno techniczne, wbrew własnej nazwie poświęcone głównie różnorakim wykorzystaniom papieru kreślarskiego, co teraz także jest zupełnie nieprzydatne. Wszak pracujemy na komputerach. Te nawet myślą za nas. Naprawdę. Przecież cały czas podsuwają podpowiedzi.
Jedynym przedmiotem szkolnym o wybitnych walorach praktycznych pozostaje wychowanie fizyczne, pech chce, również znienawidzone przez humanistów. Sam, uczniem będąc, sprzeciwiałem się bieganiu w kółko, ciskaniu piłki do kosza i tym podobnym czynnościom. Szczęściem, mój mądry nauczyciel wlepił mi kolejną „pałę” na półrocze, wskutek czego musiałem zacząć ćwiczyć, raz, żeby nadrobić, dwa, by pokazać wrednemu belfrowi, że kogo jak kogo, lecz mnie łatwo złamać się nie da. Jestem mu wdzięczny do dzisiaj za tę lekcję przepoconą. Po części rozumiem swój gniew: nie miałem ochoty skakać na jednej nodze, a gra w piłkę na asfaltowym boisku nie należy do szczególnych przyjemności. Ale dzięki wychowaniu fizycznemu opanowałem dwie umiejętności, humaniście szczególnie potrzebne. Potrafię uciec w wypadku zagrożenia, a dopadnięty, zdołam podjąć próbę obrony. To ważna sprawność, uwierzcie mi.
Cała ta gadanina o praktycznym wymiarze szkoły, o przygotowaniu do codzienności wynika z głębokiego niezrozumienia roli edukacji. Otóż, szkoła służy czemuś zupełnie innemu, z zasady, z całego swojego zamysłu, zajmuje się wielkim obszarem niepraktyczności. Wiedza nabyta na lekcjach nie przyda się do niczego większości z nas, wyłączywszy naukowców i pedagogów. Jakiś promil dzisiejszych uczniów zostanie matematykami w przyszłości, promil promila podejmie karierę uniwersytecką, reszta zagnieździ się w szkołach irytując młodzież samym swoim istnieniem. Reszcie, znienawidzona „matma” nie przyda się do niczego.
Funkcją szkoły jest przygotowanie człowieka do życia w cywilizacji, do obcowania z kulturą, co nie jest prostym zadaniem, a nawet wymyka się konkretności. Zwyczajnie, nie istnieje sposób na streszczenie kilku tysięcy lat rozwoju cywilizacyjnego w postaci praktycznych postulatów. Bez tej wiedzy nie zdołamy jednak pojąć współczesnych wytworów kulturowych, od powieści-rzeki po prościutkie strzelaniny konsolowe. One, jak i wszystkie inne, z czegoś przecież wynikają. Jeśli dojdzie do odrzucenia tej wiedzy, tych poszukiwań, uczeń straci możliwość korzystania z cywilizacyjnego dorobku, a raczej będzie z niego czerpał w sposób niepełny, niczym człowiek próbujący czytać książkę napisaną w nieznanym mu języku. Czegoś się domyśli, wyłapie jakieś znajome słowo, ale treści nie pozna. Praktyczny wymiar szkoły, jeśli już, polega właśnie na dostrojeniu młodego człowieka do świata, w którym żyje. Można oczywiście inaczej. W końcu, do przetrwania kolejnych dni wystarczy nam szałas, kubeł i gar kapusty. Pytanie tylko, czy chcemy tak żyć.
Tymczasem – na co mało kto zwraca uwagę – praktyczny wymiar szkolnego nauczania jest ogromny. To w szkole dowiedziałem się, jak w mordę dać, zarobić pieniądze i poderwać dziewczynę. Ta wiedza jest bezcenna. Nigdy niczego ważniejszego nikt się nie nauczył.
Posiadłem ją jednak nie na lekcjach, a na przerwach.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze