Pieskie życie
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuKoło mnie mieszka owczarek niemiecki. Za ścianą mam uroczego bernardyna. Piętro wyżej jest labrador. Wszystko pięknie, jest tylko jeden problem: w moim bloku nie ma mieszkań większych niż sześćdziesiąt metrów. Kiedy więc czytam, że kogoś pogryzł jego własny pies, tylko kiwam głową. Bo gdybym na przykład była takim bernardynem z M2, to po moich sąsiadach zostałyby już tylko ich ulubione chińskie klapki.
Przepędzany po blokowym trawniczku (czy raczej – byłym trawniczku, bo w tej chwili jest to raczej kilka kępek trawy i chwasty między nimi) czworonóg sąsiada natchnął mnie do refleksji nad losem psa polskiego. Czytanie tego krótkiego tekstu zajmie wam niestety tyle czasu, ile spędza on (pies, nie sąsiad) rano na dworze. Drugie kilka minut kontaktu z osiedlową przyrodą wspomniany bernardyn ma wieczorem.
Polak musi mieć psa. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców jesteśmy najbardziej zapsionym krajem w Europie. Rodak zawsze bowiem znajdzie zastosowanie dla czworonoga. Najpierw zaopatrzy się w kundla w budzie na łańcuchu (wydanie wiejskie), potem, jak awansuje do bloku, to zakupi psa kanapowego (wydanie wczesnomiejskie), a na koniec, gdy znów wyprowadzi się pod miasto, psa stróżującego, który biega sobie po posiadłości i podnosi nam status w oczach sąsiadów (wydanie szlachecko-burżuazyjne). Jednym słowem – pies zawsze się Polakowi przyda.
No i mamy choćby w polskiej literaturze masę tego świadectw. O, na przykład: ogary poszły w las (wszyscy znają, nikt nie kojarzy, z jakiej to właściwie powieści), a w Panu Tadeuszu dwaj wąsaci szlachcice kłócą się o to, który ma fajniejszego charta. Że nie wspomnę o pamiętanych już chyba tylko przez hardcorowych wyznawców polskiej literatury dziełach typu Anielka Prusa. Smętne losy psa głównej bohaterki znacznie bardziej przejmują czytelnika niż dzieje wszystkich członków zlicytowanej szlacheckiej rodziny razem wziętych. A czy gdzieś jeszcze na świecie dzieci poznają przygody bohaterskiego psa, który jeździł koleją? Nie, tylko nasi uczniowie nadal ronią łzy nad tą historią.
Polak jest więc najlepszym teoretycznym przyjacielem swojego psa. Przybysze z kosmosu odwiedzając po raz pierwszy naszą piękną krainę, uznaliby więc zapewne, że jej mieszkańcy to empatyczni, wrażliwi ludzie, którzy bezinteresownie otaczają troską i opieką braci mniejszych. Tere fere. Bo jak my właściwie traktujemy te nasze psy?
Po pierwsze, to tylko zwierzę. Ile razy to słyszeliście? Tylko zwierzę, więc wystarczy mu jedzenie z czteroprocentową zawartością mięsa, metr łańcucha i kawał betonu. Swoją drogą, widzieliście „w naturze” takie Boże stworzenie, które ma tylko metrową przestrzeń życiową? Nawet kornik, jak się postara, to ma więcej. Tylko zwierzę, więc jeśli jadę na all inclusive do Tunezji, mogę je zostawić w lesie i niech sobie radzi. Jak zginie, to sorry, nieubłagane są prawa przyrody. Tylko zwierzę, więc jak zachoruje, niech liczy na własne przeciwciała. Weterynarz to w końcu luksus w kraju, gdzie połowa ludzi nie chodzi do dentysty.
Po drugie, coraz mniej Polaków zadowala się kundelkami. Teraz każdy chce mieć psa rasowego. Ale żeby zapłacić za niego jakieś uczciwe pieniądze? E, to już lepiej pojechać do Heńka, co rozmnaża pudle w piwnicy. Płaci się trzy stówy i już można szpanować przed znajomymi. Potem chodzą po naszych ulicach takie dziwne stworzenia „w typie”. Prawie owczarek, prawie jamnik ze swoimi prawie kochającymi właścicielami. No i przede wszystkim ostatni hit polskich ulic i podwórek – prawie labradory, które przecież tak słodko wyglądają w reklamie pewnego papieru toaletowego.
Nie jestem snobką i wcale nie uważam, że pies rasowy jest lepszy niż kundel. Właśnie odwrotnie: lepszy uczciwy kundel z wymieszanymi genami niż pies, którego matka rodzi kilka razy do roku i którego ojciec jest przy okazji bratem. W końcu takie właśnie rzeczy robią niektórzy „hodowcy”. Kowalski stwora kupuje i głupio się cieszy, że oszczędził. Potem ludzie się dziwią, że ich psy chorują ciągle i nie grzeszą bystrością. A wystarczyło przecież uważać na biologii.
Ale i tak najbardziej żal mi tych psów moich sąsiadów. Bo powiedzcie mi, co siedzi w głowie człowieka, który trzyma owczarka w kawalerce? Nie wierzę w te głupoty o samotności i poszukiwaniu „psiego przyjaciela”, czy jakoś tak. Bo kto – zachowawszy proporcje – zamyka przyjaciela w schowku na szczotki? A dla psa przeznaczonego do biegania po połoninach takie mieszkanie jest właśnie schowkiem. Duży pies w bloku jest kłopotliwy dla wszystkich – właściciela, sąsiadów, nawet przypadkowych przechodniów (to wycie jak z horroru przy otwartym oknie!), nawet sam dla siebie jest kłopotem. A że „przyzwyczai się”? Wy też byście się do schowka przyzwyczaili, ale nie o to chyba chodzi w życiu, żeby się musieć do wszystkiego przyzwyczaić? No i czy któregoś pięknego dnia nie uznalibyście, że macie prawo ugryźć waszego właściciela w tyłek?
Dlatego postuluję: róbmy właścicielom psów badania psychiatryczne. A za trzymanie psa większego niż pekińczyk w małym mieszkaniu karzmy robotami interwencyjnymi. Dla psiego i ludzkiego dobra. Rottweiler z kawalerki może być bardziej niebezpieczny niż kałasznikow.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze