Braciszku, siostrzyczko wyprowadź się!
JOANNA SAWICKA • dawno temuTrampki, skarpetki, szklanki po herbacie, kanapki z przedwczoraj… Potykanie się o gitarę, o podkoszulki i nogi krzesła obrotowego, które mimo iż dosunięte maksymalnie pod biurko, zagraca przejście do kobiecej części pokoju. I wieczne wojny o mycie okien oraz podnoszenie rolet o poranku. Uroki przymusowego dzielenia kilku metrów kwadratowych z młodszym rodzeństwem nie wywołują uśmiechu na twarzy.
Dzielenie pokoju powoduje stres i niezliczone spięcia pomiędzy rodzeństwem. Na przykład. Ona w miarę poukładana, dba o porządek — może nie jest pedantką, ale też połowa jej szafy nie spoczywa na krześle, o które się wiecznie potyka. On — dorastający młodzieniec, zapatrzony tylko w komputer i szklankę herbaty. Ciężko, oj ciężko żyje się z młodszym rodzeństwem w jednym pokoju! Czasem aż korci, żeby użyć kilku niecenzuralnych słów na to, co zastaje się, wchodząc do pomieszczenia. Kompromis? Ugoda? Raczej niewykonalne. Chociaż przy odrobinie inteligencji da się wywalczyć chociażby chwilowy porządek.
Pokój rodzeństwa płci mieszanej to istny poligon — działania wojenne nie ustają ani w dzień, ani w nocy. Granica owego pola bitwy jest płynna, a wyznacza ją najczęściej obszar wykładziny, na którym w danej chwili nic nie leży. Tu każdy zażarcie broni swego terytorium. Nierzadko zdarza się podrzucanie, niekoniecznie miłych, niespodzianek na teren wroga. W najgorętszych momentach dochodzi do tego, że ona rzuca w niego tygodniowymi skarpetkami a on wrzeszczy na cały dom, że sprzątać nie będzie, bo od tego są baby. I nie pomaga interwencja rodziców. Nawet oni załamują ręce.
Ciężko wskazać przyczyny takiej sytuacji, wszak istnieją rodzeństwa, które w doskonałej zgodzie i harmonii egzystują obok siebie, ponieważ: albo się bardzo kochają, albo mają o te kilka metrów więcej do podzielenia, albo zupełnie przestały zwracać na siebie uwagę. Niestety, o ile mały braciszek czy siostrzyczka denerwują, bo płaczą i rozrzucają zabawki, o tyle dorastające rodzeństwo zaczyna mieć swoje fanaberie i, delikatnie mówiąc, naszą opinię ma „gdzieś”.
Jak już wspominałam — osiągnięcie kompromisu jest wielce wątpliwe. Cóż, zawsze można podzielić się obowiązkiem odkurzania, ścierania kurzy czy też podlewania kwiatków, ale ciężko wymusić na współlokatorze poddanie się naszym sugestiom dotyczącym porządku. Pół biedy, jeśli częściej to my wychodzimy do znajomych — gorzej, jeśli znajomi niezapowiedzianie wpadają do nas. Ostatecznie niechlujny wygląd pokoju można zrzucić na rodzeństwo, co też w największym stopniu jest zgodne z prawdą. Jednak gdzieś w nas pozostaje przytłaczające uczucie wstydu, na które nic nie można poradzić.
Wydaje się, że jedynym rozwiązaniem jest wyprowadzenie się, na którą to chwilę rodzeństwo niecierpliwie czeka. Nie raz i nie dwa otrzymujemy od zniecierpliwionego rodzeństwa ofertę kupna nowej walizki i biletu na pociąg, byle byśmy się wyprowadzili jak najszybciej i jak najdalej.
Czy są zatem jakiekolwiek plusy takiego stanu rzeczy? Jeśli ktoś boi się spać sam w pokoju, to ma towarzysza, jeśli nie może długo zasnąć, zawsze jest z kim porozmawiać o bardziej lub mniej ważnych rzeczach. Jeśli uda się podzielić obowiązki, to jest zawsze o tę połowę mniej sprzątania. W końcu, w razie zepsutej szafy zdarza się, że męska część rodzeństwa poczuje się do jej naprawy… I chyba na tym kończą się plusy przymusowego życia w jednym pokoju.
Nie sposób pominąć niezwykle istotnego tematu domowych spotkań ze swoją drugą połówką. Do szewskiej pasji doprowadza nagłe otwieranie drzwi do pokoju i wpadanie do niego młodszego rodzeństwa. Nietrudno wtedy o jakąś krępującą sytuację, wiadomo — nikt z rękami na kolanach nie siedzi przy ukochanej lub ukochanym. Ale jakoś ciężko nauczyć pukania kogoś, kto uważa, że ma pełne prawo wchodzenia do swojego pokoju o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od sytuacji. Nie pomagają prośby i groźby.
Z psychologicznego oraz rodzicielskiego punktu widzenia umiejscawianie w jednym pokoju dwójki rodzeństwa wpływa na pozytywne kształtowanie relacji pomiędzy dziećmi. Takie twierdzenie być może ma rację bytu dopóki dzieci są małe. Wspólna zabawa, wyznaczanie umownych granic i dbanie o „swój kąt” z pewnością są dobrą szkołą życia. Z czasem jednak młodzi ludzie zaczynają mieć swoje potrzeby, ogromny dotąd pokój zaczyna być przyprawiają o klaustrofobię klitką. Granice się zacierają, każdy chce mieć jak najwięcej przestrzeni dla siebie. Obojętne niegdyś drobiazgi zaczynają razić oczy. W końcu, coraz częściej pojawia się różnica zdań w wielu kwestiach.
Powiedzmy, że jest to subiektywne spojrzenie na bratersko-siostrzaną koegzystencję na kilku metrach podarowanych przez rodziców.:) Jakie są wasze doświadczenia z tym związane?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze