Pasja czy pracoholizm?
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuKiedy praca jest pasją, często granica pomiędzy życiem zawodowym a osobistym staje się niewyraźna. Jeśli pracę wyznaczają sztywne godziny, jest szansa na zachowanie dystansu i zdrowych proporcji – ot, człowiek przez kilka godzin, które spędza w firmie, robi coś, co kocha i dostaje za to pieniądze. Bywa jednak i tak, że owe sfery przenikają się tak bardzo, że pasjonująca praca absorbuje po czubek głowy i wypełnia czas wolny. Gdy praca wyznacza rytm życia łatwo wpaść w szpony pracoholizmu.
Julita (29 lat, nauczyciel i instruktor tańca z Gdyni):
— Taniec w moim życiu jest obecny od zawsze — jestem córką tancerzy. Kroki, układy i choreografie wypełniały życie moich rodziców od rana do wieczora, przez siedem dni w tygodniu — były priorytetem. Rytm naszej codzienności wyznaczały treningi, turnieje i – już w późniejszym okresie – lekcje, jakie dawali w różnych szkołach i szkółkach. To było tak naturalne, że nikomu nie przyszło do głowy, by taką właśnie hierarchię negować. Trudno się dziwić, że taniec stał się i moją pasją. Próbowałam swoich sił w różnych formacjach i stylach, ostatecznie jednak nie zdecydowałam się, by poświęcić się tej sztuce – nie zostałam tancerką. Skończyłam AWF, jestem etatowym nauczycielem wychowania fizycznego, tańczę popołudniami i wieczorami — jestem instruktorem tańca w trzech klubach, prowadzę zajęcia zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, nie stronię też od prowadzenia zajęć typu dance aerobik. Uwielbiam to! Taki aktywny tryb życia prowadzę od lat i nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Znajomi mówią mi, że czas przewartościować swoje życie i dorosnąć, a ja nie wiem, czy potrafiłabym zwolnić i odpuścić. Zresztą po co?
O ile praca w szkole jest wymierna, niemal stąd-dotąd, o tyle moje zajęcia popołudniowe trudno zredukować wyłącznie do pracy jako takiej, odbębnienia jednostek czasowych, służących zarobieniu pieniędzy na życie. Te zajęcia to moja wielka pasja — trudno powiedzieć, że robię to, bo muszę. Kocham moją profesję, daje mi ona wiele radości i satysfakcji.
Sytuacja skomplikowała się, kiedy wyszłam za mąż. Mój mąż jest programistą, praca jest jego namiętnością, teoretycznie powinien więc rozumieć moją miłość do tańca i zaangażowanie w pracę. Tymczasem ciągle słyszę pretensje, docinki, że zaharowuję się, przesadzam, że moje życie to praca i niewielki margines na życie prywatne. Nie zgadzam się z tym – nie pracuję w żadne weekendy, odpuszczam sobie wakacje, ferie zimowe i okolice świąt. Wtedy jestem cała tylko i wyłącznie dla niego. A codzienność? Rano biegnę do szkoły, czasem jemy z mężem obiad na mieście, potem szkoła, szkółka, klub fitness – fakt, ciągle biegnę. Wracam dość późno, a kiedy przed snem przygotowuję się do zajęć – bywa, że muszę przegryźć jakąś choreografię – nie umiem odpowiedzieć mężowi na pytanie, czy jeszcze pracuję. I wcale nie dlatego, że boję się konfrontacji – ja po prostu nie wiem, czy robię to, bo powinnam, czy dlatego, że chcę. Nie wie, czy pracuję, czy po prostu oddaję się temu, co lubię.
Potrzebuję dużo czasu i miejsca dla siebie i swoich zainteresowań. Co więcej, nie chcę tego zmienić. Jedni czytają, oglądają telewizję, a ja – tańczę. Co w tym złego? Taka jestem, tak mam. Owszem, czasem, kiedy biegnę z zajęć na zajęcia, a moje klientki relaksują się, plotkując sobie przy herbacie w barze, zazdroszczę im tego, że mają na to czas i ochotę. Śmiejemy się, że mam gdzieś w sobie ukryty motorek, jakiś „niewyczerpalny” akumulator, który wciąż każe mi biec i biec, a raczej tańczyć i tańczyć…
Milena (27 lat, copywriter z Warszawy):
— Mam to szczęście, że praca, jaką wykonuję, jest moją wielką pasją, można powiedzieć sensem życia. Bardzo to cenię i cieszę się, że mi się udało. Zawsze miałam duszę artystki, od dziecka też byłam niepokorna – nie chciałam być ani nauczycielką, ani lekarzem, ani księgową, jak planowały inne dzieci. Marzyłam, choć jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak to ubrać w słowa, żeby wykonywać wolny zawód — mieć swoje ważne sprawy, elastyczne godziny pracy i żyć kreatywnie, pełną piersią.
Dopięłam swego, choć nie było łatwo. Pracuję w agencji reklamowej – ta praca to moje życie. Przychodzę pierwsza, wychodzę prawdopodobnie ostatnia, a jeszcze w domu, wieczorami, coś kombinuję, myślę, szperam w sieci w poszukiwaniu inspiracji. Kiedy siedzę w biurze, uwielbiam kontakt z ludźmi, gwar rozmów zespołu, gorączkę towarzyszącą finiszom kampanii i emocje towarzyszące burzy mózgów. Niestety, rzadko mam sposobność, by wyciszyć się, skupić i po prostu zebrać myśli — stąd moja potrzeba twórczej, zawodowej samotności w domu. Mój chłopak nie bardzo to rozumie i denerwuje się, że „reklamie” poświęcam zbyt wiele czasu, że właściwie nic mi tego nie rekompensuje, bo choć w tej firmie pracuję już dwa lata, tylko raz awansowałam, a moje zarobki, w porównaniu z nakładem mojej energii i pracy, są małe. Zależy, jak na to spojrzeć. Jeśli pracowałabym – w takim wymiarze godzin i z takim zaangażowaniem – dajmy na to w fabryce, to faktycznie, miałabym powód, by czuć się wykończona, wykorzystywana i sfrustrowana. Teraz – absolutnie nie. Owszem, marzę o awansie, poważnych pieniądzach i większych kompetencjach, ale dziś haruję, bo lubię. Moja praca to pasja, sposób na życie i pomysł na siebie. Naprawdę się w tym realizuję – trudno mi oddzielić grubą kreską: to praca, a to życie. To bardzo elastyczna granica. Nie dręczy mnie to jednak, ale innych – tak.
Czasem sobie myślę, że może te niedomówienia pomiędzy mną, chłopakiem i znajomymi rozbijają się wyłącznie o czas wolny, owe chwile po tak zwanym fajrancie? Bo przecież wszyscy pracujemy do późna – takie po prostu nastały czasy i takich dokonaliśmy wyborów. A wieczory? Czy lepiej byłoby, gdybym czytała książki albo oglądała seriale – jak inni? No nie wiem, tego robić akurat nie lubię. Pewnie, że czasem czuję się wypalona, zmęczona natręctwami myślowymi, dopadają mnie kryzysy, ale wpisuję to w koszty. Wolę te moje okresowe spadki formy niż jałowe życie, którego rytm wyznacza nudna praca, dająca wyłącznie pieniądze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze