Godnym czyni przeciwnik
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuOstatnio miałam dni zagłady. One mi się czasem zdarzają i polegają na tym, że sobie nie radzę i się złoszczę. Postanowiłam nawet popełnić spektakularne samobójstwo i w tym celu zadzwoniłam do jednego byłego narzeczonego, żeby przyszedł po fakcie i mnie romantycznie znalazł i się zaryczał na śmierć.
Niestety były narzeczony nie odbierał, więc sobie poszłam do znajomych na przyjęcie. Poszłam zaopatrzona w bazukę, bo chciałam powystrzelać męską populację. Ale jak przyszłam, stwierdziłam, że w większości strasznie lubię męską populację, a nawet mi się męska populacja podoba. Bazuka jednak nie poszła w odstawkę, o czym za chwilę.
Męska populacja zjadła mięsko z brusznicą, podniosła sobie testosteron, i zaczęła śpiewać tęskne rosyjskie pieśni, po których udzielił mi się nastrój melancholijny. Po mięsku z brusznicą przyszła pora na bakłażany z pastą z awokado, sałatki i inne lżejsze rzeczy, więc wyjęłam z zanadrza bazukę, bo nie może tak być, że my tu sobie jemy, a moja bazuka leży bezczynnie.
Zrobiłam sobie krótki festiwal wspomnień i postanowiłam zestrzelić takiego jednego, nazwijmy go B., którego jakoś nie było, bo to ten, co Państwu kiedyś pisałam, że on mieszka na północy i tam zakopuje swoje byłe żony za stajniami (od strony północnej oczywiście), a ponadto ucina koniom pęcinki i nocą przy świetle księżyca galopuje na samych tołubach. Jedna z byłych żon okazała się być całkiem żywa i jakoś nic nie wiedziała o rozwodzie.
Sam Państwo rozumiecie, że tak ciekawy człowiek nie ma prawa żyć. I co ja robię? Coś, czego nigdy nie robię, mianowicie dzwonię do niego (w końcu mam dni zagłady) i podstępnie pytam o ZDROWIE. A ten mi ryczy w słuchawkę, że on jest w szpitalu od czterech tygodni i że go boli. Pamiętam jak mnie kiedyś bolało, po tym, jak pojechaliśmy na wojskowe lotnisko oglądać, jak startuje SU-22, i mnie przewiało, i dostałam zapalenia wszystkiego między pępkiem a tym tam, chodziłam zgięta w pół, a tenże leżał bez oznak życia przed telewizorem z piwskiem w łapie, niespecjalnie współczuł, to znaczy w ogóle, i drgnął dopiero, kiedy spakowana zapytałam, czy mnie odwiezie na dworzec. Widzieliśmy się wówczas po raz ostatni.
Zdobyłam się na uczucia ludzkie, empatię i takie tam, i się telefonicznie trochę użaliłam nad nim, nad tym jego szpitalem i że go boli, chociaż niechętnie się użaliłam, bo mi wytrącił broń z ręki; jak go tu zestrzelić, skoro już cierpi.
Godnymi walki czyni nas przeciwnik – wyobraziłam sobie B. w tym szpitalu, z jego bólem, z jego strachem, wychudniętego, a kto wie, może i z brodą do pasa, może posiwiałego, prawdę powiedziawszy począł mi się jawić jako niedołężny staruszek, ten B., którego pamiętałam jako wielkiego, rubasznego, śmiejącego się pełną gębą bon vivanta, a przy okazji cholernego, zakłamanego egoistę. Z takim człowiekiem chciałam zawalczyć.
I – uwierzycie? – nie żebym była jakoś specjalnie szlachetna, bo nie jestem, ale razem z jego marnością dostrzegłam własną marność, małostkowość, własne kompleksy, a przede wszystkim złość, która narosła od wielu miesięcy kazała mi B. wyolbrzymiać do jakichś potężnych rozmiarów, złość, która hodowana w sercu, mnie szkodziła, nie jemu (jemu zaszkodziło całkiem co innego).
Następnym razem, jeśli (oby nie) przyjdzie mi walczyć z demonem przeszłości, to się nie w bazukę uzbroję, ale w silną wolę, bo nie z demonem tak naprawdę, ale ze sobą walczyć będę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze