Kolorówka Essence jak do tej pory nie zachwyciła mnie i zupełnie nie wiem co podkusiło mnie do zakupu tego lakieru – być może świeże, pastelowe kolory limitowanej, sezonowej kolekcji były tym, co mnie przyciągnęło.
Lakier mieści się w 8 ml, smukłej buteleczce ze srebrną zakrętką. Wyposażono ją w dość długi, miękki pędzelek, spisujący się należycie. Wszystko wygląda ładnie i funkcjonuje tak jak trzeba. Sprawa ma się gorzej z samym lakierem. Do wyboru mamy 3 kolory: delikatny róż, jasnożółty i srebrny, ale co z tego, kiedy wszystkie pozostawiają na paznokciach zaledwie błyszczącą poświatę perłowych, brokatopodobnych łuseczek. Kolor widoczny jest tylko w buteleczce i na waciku ze zmywaczem.
Na paznokciach trzyma się dość długo – około 3 dni bez specjalnego oszczędzania dłoni, włączając zmywanie, pranie i długie kąpiele. Wygląda ładnie, subtelnie, jest świetny do wykończenia frenchu. Schody zaczynają się, gdy przychodzi pora, aby go zmyć. Brokatowe łuseczki tak skutecznie przytwierdzają się do płytki paznokcia, że mocne tarcie, kilkukrotne zmienianie wacika czy nawet - zwykle działający na wszystko - zmywacz w gąbce nie radzi sobie z nim. Nawet po pokryciu paznokci innym lakierem, zmyciu go – łuseczki wciąż są. W efekcie, po usunięciu manicure, trzeba przez kilka dni chodzić z taką wątpliwą ozdobą na paznokciach. Wbrew pozorom, zmywanie wcale nie jest łatwiejsze, gdy „anielski” lakier położony zostanie na podkład.
Mimo ładnego, „anielskiego” wyglądu manicuru, diabelsko trudne zmywanie psuje całą przyjemność i mocno zniechęca do używania. Z tego też powodu raczej nie polecam.