Na każdej buteleczce wody toaletowej Yardley przeczytać można, że marka ta istnieje od 1770 roku, nic więc dziwnego, że zapachy te pamiętają czasy PRL’u, Pewexy i całą „prehistorię”, gdzieś i kiedyś okrzyknięto je nawet kultowymi. Dziś są raczej niszowe i trudnodostępne a to mi się właśnie podoba.
Wśród zapachów Yardleya mam swoich ulubieńców, są to kompozycje, które udało mi się powąchać w perfumeriach. Orange Blossom nie znałam, kupiłam ją w sieci całkiem w ciemno kierowana przeświadczeniem o prostocie jej braci: fiołek pachnie jak fiołek, lawenda – jak lawenda, konwalia - jak konwalia. A czy może pachnieć Orange Blossom? Nie, nie, wcale nie kwiatami pomarańczy – to byłoby zbyt proste. Kompozycja rozpoczyna się gorzkawą, świeżą nutą soku ze skórki pomarańczy, by po kilku sekundach przerodzić się w aldehydowo-pudrowo-mydlaną woń, która dopiero po mocnym wywietrzeniu (trwa to trochę czasu) odrobinkę przypomina jakieś echo woni kwitnącej pomarańczy. Jest ciężki i trochę duszący, spodoba się być może starszym paniom, które pamiętają czasy świetności takich zapachów.
Orange Blossom jest bardzo trwały i mieści się w dużym 125 ml flakonie, utrzymanym w nieco kolonialnej stylistyce (tylko tandetny, złoty korek z plastiku trochę razi) – wróży mu to przetrwanie w mojej kolekcji do kolejnej epoki lub nawet przekazanie go z pokolenia na pokolenie, bo do użytkowania go zgodnie z przeznaczeniem trudno znaleźć chętnych.
Producent | Yardley |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja ciała |
Rodzaj | Wody toaletowe, perfumowane oraz perfumy |
Przybliżona cena | 70.00 PLN |