Czyn społeczny
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuPierwszy czyn społeczny, „subotnika”, ogłoszono w ZSRR w roku 1919. Za czasów PRL w czynach społecznych brali udział wszyscy: uczniowie, studenci, robotnicy, urzędnicy i lekarze. W dni wolne dyrekcja rozdawała łopaty i motyki obywatelom zmuszanym do rozmaitych czynności – ku chwale ojczyzny i w imię wspólnego dobra. Tradycja prac społecznych subotnika istnieje w Rosji do dziś. A jak jest w Polsce?
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Pierwszy czyn społeczny, „subotnika”, ogłoszono w ZSRR w roku 1919. Za czasów PRL w czynach społecznych brali udział wszyscy: uczniowie, studenci, robotnicy, urzędnicy, lekarze i dekarze. W dni wolne dyrekcja rozdawała łopaty i motyki obywatelom zmuszanym do rozmaitych czynności – ku chwale ojczyzny i w imię wspólnego dobra. Tradycja prac społecznych subotnika istnieje w Rosji do dziś. A jak jest w Polsce?
Maria (49 lat, pielęgniarka z Oławy):
— O, ja dobrze pamiętam czyny społeczne! Jakie to było głupie! I ze szkoły nas wysyłali, a potem z zakładu pracy. Sadziliśmy drzewa, wykopywaliśmy ziemniaki, buraki cukrowe, zamiataliśmy liście, jakieś place budowy sprzątaliśmy… i strasznie nas to wszystko wkurzało, bo jak człowiek ma trochę wolnego, to chciałby się sobą zająć. A tu nie można. Pracować trzeba. Głównie się obijaliśmy na tych czynach społecznych, bo i też robotę nam zawsze głupawą organizowano. Kto z nas wiedział, jak sadzić drzewa? A czy ktoś nam to pokazał? Dziś wydaje mi się, że to więcej szkody wszystko przynosiło, niż pożytku. Ile razy widziałam, że te drzewka, cośmy je posadzili, ktoś potem wyrywał – oczywiście w ramach innego czynu społecznego… To był taki czas absurdów.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
O, taki jeden czyn społeczny pamiętam – do ziemniaków do pegeeru nas zapędzili. Już pracowałam, pełnoletnia byłam. Chłopcy po wino skoczyli, cały dzień piliśmy i robiliśmy różne żarty. Śmiechu było co niemiara przy tym wszystkim! To był miły dzień, wieczorem przy ognisku te ziemniaki piekliśmy i wesoło było…
Może te czyny społeczne takie znowu złe nie były? Jak tak sobie teraz pomyślę, to jakoś jednak zbliżało ludzi. Sąsiedzi się znali, człowiek wszystkich ludzi ze swojego miejsca pracy dobrze znał. Wspieraliśmy się, pomagaliśmy sobie w biedzie i razem narzekaliśmy na te czyny społeczne. I nie tylko. Ale coś tam razem zawsze się zrobiło. Teraz już chyba czynów społecznych nie ma, prawda?
Marzena (27 lat, doktorantka z Warszawy):
— Mieszkam jeszcze z rodzicami. Trzy lata temu wprowadziliśmy się do nowego osiedla w okolicach Warszawy. Deweloper obiecywał złote góry, piękne ogrody i w ogóle sielankę. Okazało się, rzecz jasna, że ta kojąca zieleń pojawiła się tylko na ulotkach reklamowych i plakatach. W rzeczywistości nasze osiedle stanęło w samym środku niczego, a jakby było mało, że dookoła tylko pola uprawne, to jeszcze domki wyglądały, jakby je ktoś zbudował na bagnach – ani kawałka chodnika, ani ubitej ziemi. Załamałam się, kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy. Oczami wyobraźni już widziałam siebie, utytłaną w błocie po pachy, jak się przedzieram wiosną przez te trzęsawiska do domu…
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Wszyscy nowi mieszkańcy byli oburzeni tak samo, jak ja i moja rodzina, zastanym błockiem i ogólnym chaosem. Jeden z nowych sąsiadów okazał się być bardzo rzutkim organizatorem i prawnikiem na dodatek. Szybko nas wszystkich skrzyknął i przedstawił plan – jak skutecznie wyegzekwować od dewelopera to, co nam się należało, czyli: ulicę, chodniki, place zabaw, ławki i trawniki. Podpisaliśmy się wszyscy i tamci się chyba przestraszyli, bo zaraz zaczęły się prace.
Ta sytuacja sprawiła, że poczuliśmy wszyscy, że mamy siłę i razem możemy więcej zdziałać. Zaczęło się: zorganizowaliśmy się, podzieliliśmy na grupy i wzięliśmy się do pracy. Jedni byli od zieleni, inni od edukacji, jeszcze inni od prawa itd. Pracowaliśmy razem, śmiejąc się, że mamy tu takie „Alternatywy 4”, a na naszego przywódcę mówiliśmy Anioł. Po kilku miesiącach wytężonych prac nasze osiedle rzeczywiście przekształciło się w bardzo przyjazne, piękne i bezpieczne miejsce. Zorganizowaliśmy razem nawet dzień dziecka, składaliśmy się na rowerek, główną nagrodę w konkursie plastycznym, na skwerze pod oknem wykwitł piękny, pachnący ogród, który sami zaprojektowaliśmy i do którego kupiliśmy rośliny. Niesamowite, budujące doświadczenie. Przy okazji wspólnych prac nawiązało się mnóstwo znajomości i przyjaźni. Ludzie zaczęli się wspierać w sprawach innych, niż tylko – na przykład – walka z psimi kupami na naszych trawnikach. Pomagaliśmy sobie w opiece nad dziećmi, wyprowadzaliśmy sobie nawzajem psy itd. Sama brałam udział w takiej wymianie – pomagałam młodemu sąsiadowi w przygotowaniach do matury z matematyki, za co on codziennie woził mnie do centrum na uczelnię. Po prostu istna sielanka. Potrafiliśmy razem pracować dla wspólnego dobra.
Niestety, to wszystko skończyło się, kiedy do naszego osiedla dobudowano nowe budynki. Ludzie, którzy się tam sprowadzili, nie chcieli pracować z nami. Mówili, że płacą za to wszystko podatki i nie będą zmiatać liści. Raz i dziesiąty ktoś nie posprzątał po psie, ktoś zaparkował na trawniku. Na początku jeszcze mieliśmy siłę protestować, przekonywać, potem nasz zapał zaczął powoli gasnąć. Bo ile można walczyć z wiatrakami? Bardzo mi żal tamtych dwóch lat, kiedy żyliśmy sobie razem jak wielka rodzina. Z drugiej strony, ilekroć wyjrzę przez okno wiem, że ten piękny skwer, który widzę, to nasza wspólna zasługa. Taki zielony pomnik na cześć tego, że potrafimy coś razem dobrego zrobić.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze