Siłaczki
EDYTA LITWINIUK • dawno temuJak sobie radzą matki samotnie wychowujące dzieci? Dzień rozplanowany do ostatniej minuty i wszystko jak w zegarku. Czy może ciągły chaos i „jakoś to będzie” - debet na koncie i chroniczny brak czasu dla siebie. Mówią o nich, że nie są samotne, a samodzielne. One same twierdzą, że takimi chciałyby być, ale nie zawsze się udaje.
Sylwia (32 lata, graficzka z Torunia):
— Nie uważam się za bohaterkę. Gdybym nie była pewna, że pomogą mi rodzice, nie zdecydowałabym się na rozwód. Mój mąż dalej by mnie zdradzał, a ja udawałabym głupią, żeby tylko mieć w domu parę męskich spodni. Nie jestem osobą, która podejmowałaby radykalne działania pod wpływem chwili, nie lubię zmian. Do rozwodu skłonili mnie rodzice. Trochę to trwało, ale w końcu pożegnaliśmy się z moim niewiernym mężem i… zostałam ze wszystkim sama.
Wtedy do akcji wkroczyli rodzice. Mama po drodze do pracy podwoziła dzieci do przedszkola i szkoły. Dzięki temu miałam rano chwilę dla siebie. Po pracy odbierałam dzieci i przywoziłam do domu. Potem gotowałam obiad i brałam się za sprzątnie, pranie, prasowanie – co tam było do zrobienia. Czasem pomagała mi w tym mama. Kiedy indziej tata zabierał dzieci na spacer czy wycieczkę, żeby nie przeszkadzały w porządkach. Co dwa, trzy tygodnie moje dzieci szły na weekend do dziadków, oczywiście o ile nie były wtedy u swojego ojca. Wtedy miałam czas na jakiejś wyjście z przyjaciółkami czy po prostu odpoczynek. Chyba tylko dzięki temu nie zwariowałam wtedy z nadmiaru obowiązków. Nie musiałam ich dźwigać sama. Kiedy któreś z dzieci chorowało, zostawał z nimi mój tata, który był już na emeryturze. Nie musiałam się zwalniać z pracy przy każdym przeziębieniu czy grypie i dlatego dobrze sobie w niej radziłam. Po roku awansowałam. Nie miałam też większych problemów z pieniędzmi, bo w tej kwestii także mogłam liczyć na moich rodziców.
Wcale nie uważam się za bohaterkę dlatego, że sama wychowuję swoje dzieci. Gdyby nie moi rodzice nie poradziłabym sobie.
Halina (39 lat, pielęgniarka z Suwałk):
— Po rozwodzie zostałam sama. Z dwójką dzieci, które trzeba było rano dowieźć do przedszkola i szkoły. Ze wszystkimi domowymi obowiązkami, które od tej pory miałam wykonywać samodzielnie. Na początku zachowywałam się jak mały robot. Prałam, sprzątałam, gotowałam, woziłam dzieci, szłam do pracy. Po powrocie to samo, w domu zawsze było coś do zrobienia. Sama nie wiem, jak sobie wtedy poradziłam. Zwłaszcza, że chodziłam też na nocne zmiany, a dzieci zostawały wtedy same. Zdarzało się, że pod okiem sąsiadki, która miała za zadanie zaglądać co jakiś czas. Najczęściej jednak usypiałam chłopaków i wychodziłam. Starałam się wrócić zanim wstaną, ale nie zawsze się udawało. Nie wiem, jakim cudem nie doszło wtedy do tragedii.
Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze kłótnie z mężem, który starał mi się udowodnić, że jestem złą matką. Że sobie nie poradzę, że się nie nadaję do opieki. Pewnie dlatego sprzątałam i gotowałam jak głupia, chciałam udowodnić, że potrafię, że daję radę. W naszym domu wszystko było na tip top. Obiad z dwóch dań, do tego jakieś ciasto na deser. Pranie zawsze sprzątnięte i wyprasowane. Dywan odkurzony, kurze wytarte. Wszystko to robiłam sama. Nie goniłam do pracy chłopaków, bo najprawdopodobniej od byłego męża usłyszałabym, że się nimi wysługuję, a tego nie chciałam.
Dopiero po kilku latach uświadomiłam sobie, że przesadzam. Chłopcy już podrośli. Wiem, że udało mi się ich wychować na dobrych ludzi. Zresztą to oni dali mi do zrozumienia, że nie mają po dwie lewe ręce i że bez problemu mogą mi pomóc w części domowych obowiązków.
Może faktycznie za bardzo się staram, ale przecież osobie samotnie wychowującej dzieci bardziej uważnie patrzy się na ręce. Wiem z doświadczenia. Zawsze kiedy były jakieś problemy w szkole, to moi chłopcy z góry byli typowani na winnych. Argument jaki kiedyś usłyszałam od wychowawcy, to że nie mają męskich wzorców. Tak jakby to, że wychowywałby ich ze mną mój były mąż, miało z nich czynić wzór wszelkich cnót. Akurat. Tak powiedzieć mógł tylko facet.
Weronika (29 lat, handlowiec z Warszawy):
— Nigdy nie żałowałam rozwodu. Czasem tak po prostu jest, że jednego dnia wskoczysz za niego w ogień, a na drugi nie możesz już na niego patrzeć. Przynajmniej tak było u mnie. Kiedy się rozstawaliśmy, wiedziałam, że będzie ciężko. Oprócz rozwodu czekała mnie też przeprowadzka z dzieckiem na drugi koniec Polski, gdzie moja firma otwierała filię. Kiedy tylko o tym usłyszałam, wiedziałam, że rzucę wszystko i zostawię za sobą stare życie. Chciałam zacząć od nowa, a tu okazja sama się nadarzyła. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nowe miejsce, zero znajomych, do tego małe dziecko. I tak było.
Dużo pracowałam. Mała od rana siedziała w przedszkolu, odbierałam ją jako ostatnie dziecko. Wcale nie było mi z tym dobrze, ale nie miałam wyboru. Bywało, że się spóźniałam, wtedy panie zwracały mi uwagę, że to ostatni raz, kiedy zostają dłużej z Zuzią. Na straszeniu się kończyło, bo co miałyby z nią zrobić. Zostawić pod drzwiami? Najgorzej było, kiedy mała chorowała. Jest alergiczką, więc zdarzało się jej to nawet często. Kiedy kończyły mi się możliwe urlopy, a kolejne nianie rezygnowały, musiałam kombinować. Najczęściej kończyło się na tym, że, w miarę możliwości, zabierałam ją ze sobą do pracy, albo to co mogłam, robiłam w domu. Naciągałam do granic możliwości cierpliwości szefostwa, ale ratowało mnie to, że byłam ich najlepszym pracownikiem. Zresztą nie miałam wyboru, musiałam starać się za dwoje.
Bywało, że miałam tego wszystkiego dość. Brak przyjaciół, wszędzie z dzieckiem. Nie miałam nawet chwili dla siebie, choćby i na to żeby dłużej posiedzieć w wannie, zaraz zza drzwi słyszałam: mamo. Jedyne minuty, które były tylko moje to późna noc, albo wczesny ranek. Ale ja byłam zbyt zmęczona, żeby z nich skorzystać. Kiedy miałam gorsze dni, klęłam świat na czym stoi za to, że wszystko spoczywa na moich barkach, albo wyłam w poduszkę. Czasem snułam głupie rozważania, żeby znaleźć sobie jakiegoś faceta, bo wtedy będzie łatwiej. Przecież nie muszę go kochać, żeby z nim być. Za chwilę odpędzałam te myśli, brałam się w garść i pocieszałam tym, że jeszcze kiedyś trafię na tą swoją przysłowiową połówkę jabłka, nie muszę jej znajdować na siłę.
Od przeprowadzki minęło już pięć lat. Jakoś dałam sobie radę i dalej niczego nie żałuję. Zuzia podrosła, jest już praktycznie pannicą. Ja znalazłam sobie w nowym mieście nie tylko przyjaciół, ale i najprawdopodobniej przyszłego męża. Gdyby nie przeprowadzka prawdopodobnie nigdy bym go nie spotkała. Pewnie niedługo przestanę już być samotną mamą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze