Real China
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuOstatnie dni dają nam sposobność obejrzenia Chin spoza turystycznych szlaków. Wbrew zachętom książkowego przewodnika oraz sugestiom lokalnych znawców nie decydujemy się na oglądanie „najpiękniejszych i największych” świątyń ani na odwiedzanie wiosek lokalnych mniejszości etnicznych z tańcami w programie głównym. Przypadkowo natrafiamy na świetnego przewodnika, który zabiera nas na wycieczkę po „real China”.
Prawdziwe Chiny spotykamy tym razem w wymiarzewiejsko-targowym i przecieramy ze zdumienia oczy. Wystarczy bowiem półgodziny jazdy samochodem, by nie słyszeć aut, dudniącej muzyki wsklepach i trafić miejsce, gdzie wciąż się podróżuje wozemciągniętym przez konia, a za budzik służy kogut.
Trafiamy na targowiskoludu Yi, niedaleko Dali w prowincji Junnan. Tam dajemy osaczyć się przezdźwięki, zapachy i doznania wzrokowe w całej rozpiętości skali odzachwytu do przerażenia. Ogorzałe twarze wieśniaków w słomkowychkapeluszach targujących się o cenę ziarna i grabi to ciekawy widok dlakogoś z innego kręgu kulturowego. Jednak widok świń pakowanych doworków, uciętych krowich głów i wnętrzności zwierząt wiszących nasznurkach może wzbudzić przerażenie. Dla ludzi stłoczonych na wozach idźwigających kosze wyładowane wszystkim, od drewna po gęsi, wizyta natargu to kolejny obowiązek. Większość z nich długo będzie wracać dodomu, niektórzy wiele kilometrów na piechotę. Mijamy ich na drodze,kiedy jedziemy do starej stolicy Dali. Gliniane chałupki przykrytedachówkami porosłymi trawą i mchem w większości pozamykane są nadrewniane drzwi. Dlaczego? Wszystko zmieniła remontowana autostrada. Brakdobrego dojazdu oznacza brak zorganizowanych wycieczek a tym samym brakzarobku dla mieszkańców. Na starych uliczkach spotykamy samychstaruszków. Tylko nieliczni mają otwarte zakłady – fryzjer, rzeźnik,wytwórnia makaronu.
Czy w Chinach mogą być piękne świątynie, w których nie ma turystówi nie pobiera się opłaty za wstęp? Tak! Jest taka, ale jak do niejdojechać nie zdradzę. Stoi na wzgórzu za wsią, w której na drodzesuszą się snopy ryżu. Nie ma w niej żywego ducha, choć może są inne.Dziwnie chodzi się po ciemnych pomieszczeniach pełnych rzeźb opowykrzywianych twarzach. Kurz tańczy przy uchylonych drewnianychdrzwiach. Kogut pieje, jakby był poranek, a wiatr wygrywa melodię nadzwonkach, których nikt nie zdjął z dachu świątyni. Jakaśhipnotyzująca siła zatrzymuje nas tu na długi czas.
Z kolei intuicja prowadzi nas nad jezioro Er Hai. Chcemy tylko popatrzećna rozległy akwen, chwilę popływać łodzią i odpocząć po intensywnymzwiedzaniu. Tymczasem woda niesie melodie wygrywaną na dzwonkach i zapachgotowanych potraw. Idziemy za pokusą i trafiamy na święto Sanyue Jieobchodzone przez lud Bai. Wśród nadbrzeżnych kamieni poustawiane sąpaleniska. Kobiety w niebieskich bluzkach przygotowują świątecznepotrawy. Kurze łby i łapy wystają z woków, gotowane jaja studzą się wkoszach. Ktoś smaży placki, ktoś kroi grubą słoninę. Międzyogniskami, na tle niewzruszonej tafli wody zbierają się grupki kobiet iśpiewają monotonną pieść, przerywaną uderzeniem w gong, wstaniem,pokłonem i kolejnym śpiewem. Takich śpiewających grup jestkilkanaście. Nieliczni mężczyźni zajmują się jedzeniem. Mędrcykaligrafują na żółtych kartkach długie teksty, które pakowane są wpapierowe długie pudełka. Owe pudełka wraz z jedzeniem wynoszonym zeświątyni płoną na wielkim ogniu na centralnym placu. Dym z kadzideł iogniska szczypie w oczy. Co chwila inna kobieta, pokłoniwszy sięuprzednio wrzuca tacę pełną jedzenia w ogień. Strzelają kapiszony. Hukkaże na chwilę powrócić do normalnego świata, choć oczy wciąż siędziwią.
Jak okiem sięgnąć, cały brzeg jeziora jest niebieski od ubiorukobiet i zadymiony od palenisk. Z każdej strony dobiega świątecznamelodia śpiewana przez kobiety. Nie ma tu ani jednego turysty. Wszyscyposzli oglądać świątynie rekomendowane przez przewodnik. A my chyba wyrzucimy przewodnik do śmieci. Za bardzo ciąży nam wplecaku. Placki ryżowe, którymi poczęstowały nas kobiety Bai i tak niesą w nim opisane.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze