Manicure po wietnamsku
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPo ulicach Hoi An nie da się przejść nie otrzymawszy przynajmniej kilkunastu propozycji usług. Przeważają krawcy, gotowi uszyć każde ubranie w kilka godzin, ale są też szewcy robiący „Nike” na miarę, sprzedawcy jajek z płodami kurczaków. Wiele kobiet ma koszyk z kilkoma kolorowymi lakierami i zmywaczem do paznokci. Chodzą po ulicach Sajgonu, po pokładach statków wycieczkowych i nawołują Manicure, manicure one dolar, one dolar.
Pomieszczenie ma może trzy metry kwadratowe. Na podłodze beton wybłyszczony od ciągłego chodzenia, na zszarzałych ścianach wiszą wypłowiałe amerykańskie plakaty. Zerkają z nich blond piękności we fryzurach jak z filmu Aniołki Charliego. W pomieszczeniu jest tylko twarde łóżko przykryte kwiecistym materiałem o niezidentyfikowanym kolorze, beczka z wodą i stolik. Drzwi do pomieszczenia są szeroko otwarte i prowadzą wprost na jedną z uliczek bazaru. Zmierzcha już, więc między rozdeptanymi liśćmi kapusty, nadgniłymi bananami i papierami pozostawionymi po całodziennym handlu od czasu do czasu przemykają okazałe szczury. Ich rozmiary świadczą, że zadomowiły się tu na dobre. Śledzę ich szybkie ruchy rozczapierzając palce u stóp i mrużąc oczy od czerwieni lakieru dokonującej ekspansji na moich paznokciach.
Jestem w wietnamskim zakładzie kosmetycznym. Biznes należy do Tan, pyzatej kobiety w średnim wieku o ustach pomalowanych karminową szminką. Spotkałam ją dzisiaj rano włócząc się po bazarze w poszukiwaniu owoców na śniadanie. — Przyjdź do mnie na pedicure – zawołała. — Może później – odpowiedziałam, kolejny już raz tego poranka, nie mając wcale w planach poprawiania urody.
Po ulicach Hoi An nie da się przejść nie otrzymawszy przynajmniej kilkunastu propozycji usług. Przeważają krawcy, gotowi uszyć każde ubranie w kilka godzin, ale są też szewcy robiący „Nike” na miarę, sprzedawcy wężowych przysmaków, pałeczek, ryb, jajek z płodami kurczaków i czego by tylko sobie człowiek nie zamarzył. Każdy turysta zostaje zaproszony do skorzystania z oferty, pozdrowiony i zapamiętany. Zapamiętany, dopóki nie zniknie z miasta. Gość rzuca od niechcenia, że przyjdzie później i kiedy tylko to później nadchodzi, nie ważne po godzinie czy po jednym dniu, sprzedawca potrafi takiego turystę namierzyć w tłumie i wypomnieć mu jego własne słowa.
W ten właśnie sposób Tan postąpiła ze mną. — Powiedziałaś, że przyjdziesz później. Jest już wieczór, choć do mnie zanim zrobi się noc – powiedziała wyrastając przede mną niespodziewanie, kiedy przymierzałam buty na bazarze. — Zrobię z ciebie bóstwo – zachęcała. Widząc moje wahanie zwraca się do mojego męża – Będzie piękna, najpiękniejsza, zobaczysz. Czy po takich obietnicach można odmówić? Zostawiam buty i ruszam na spotkanie piękna made in Wietnam.
— Od czego zaczynamy? – pyta Tan. — Od pedicure - decyduję, bo to wydaje mi się najbezpieczniejsze. Tan przywołuje nastolatkę w piżamie. Jest wieczór, może dziewczyna zamierzała się już położyć, może po prostu w takim stroju jest jej wygodnie. Nie da się zaprzeczyć, że w tutejszym klimacie piżama z lekkiego płótna to bardzo wygodny strój. Dziewczyna wyciąga akcesoria – wiadro z wodą, miskę i ścierkę w kolorze lila kurz. Po chwili moje stopy zanurzone zostają w misce. Delikatnie, jakby to było porcelanowe naczynie a nie odrapany plastik. Nogi się moczą a Tan opowiada o sobie. Ma troje dzieci, rano zajmuje się nimi, kiedy idą do szkoły, ona sprząta, a potem biegnie do swojego zakładu. Jest w nim do wieczora. Nocą wraca do domu i zajmuje się gotowaniem dla rodziny. — Zobacz – co dzisiaj kupiłam – pokazuje mi worek z kilkoma srebrnymi rybkami. – To będzie nasza dzisiejsza kolacja. Na męża nie mam co liczyć, wszystkim zajmuję się sama.
Dla Tan, tak jak dla wielu jej koleżanek z bazaru nie istnieje coś takiego jak dzień wolny od pracy lub urlop. Często same utrzymują duże rodziny. Tan ma sporo szczęścia lub jak kto woli los wyposażył ją w zaradność. Ma własny zakład – cztery ściany, łóżko i pracownicę na zawołanie. Wiele wietnamskich kobiet ma tylko koszyk z kilkoma kolorowymi lakierami i zmywaczem do paznokci. Chodzą po ulicach Sajgonu, po pokładach statków wycieczkowych i nawołują Manicure, manicure one dolar, one dolar. Ten jeden dolar często bardzo dużo znaczy. Nie dla turysty oczywiście.
Moje stopy zostają wytarte ścierką. Tą samą, która przed chwilą zbierała wodę rozlaną na podłodze. Widocznie dobrze wchłania wilgoć, pocieszam się. A zresztą moje nogi zaraz przecież będą miały kontakt z tą podłogą. Dziewczyna w piżamie przynosi limonki z pobliskiego straganu. Przekrojonymi na pół owocami naciera palce moich stóp. Pachnie przyjemnie, a skóra staje się miękka. Teraz wystarczy ją tylko ponownie przetrzeć szmatką i już można nakładać lakier. Tan poleca krwistoczerwony i od razu sugeruje, żeby pomalować też paznokcie u rąk. — To tylko jeden dolar więcej, nawet nie poczujesz różnicy, a będziesz miała piękne dłonie. Kapituluję. Nie pierwszy raz tego wieczoru. Po chwili pada propozycja regulowania brwi przy pomocy jedwabnej nici. Znowu dolar trafia do kieszeni Tan. Leżąc na metalowym łóżku obserwuję jak dłonie kobiety tańczą wokół moich brwi. Skręcone nici chwytają najmniejsze nawet włoski. Na ulicach wietnamskich miast i miasteczek często widać kobiety oddające się takim zabiegom. Przyglądałam się im z zainteresowaniem nie rozumiejąc do końca, co robią. Zabieg nie jest bolesny. Nawet można się przy nim zrelaksować na tyle mocno, żeby pozwolić kosmetyczce na wyrwanie połowy brwi. Tan postanowiła ukształtować moje brwi na modłę azjatycką. Zostały mi dwie wąskie, skośne kreseczki, ale kształt oczu od początku zdradza moje pochodzenie.
Już noc. Hoi An śpi. Na bazarze jedynie szczury załatwiają swoje sprawy. Ściskamy się z Tan na pożegnanie jak stare przyjaciółki. Ona z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku — w końcu kolejną turystkę upodobniła do ludzi. Ja z pytającym wzrokiem wlepionym w męża. — Czy ta czerwień odpowiednio komponuje się z moimi trampkami? – Hmm – mruknął mąż, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do obcowania z pięknem.
Do kieszeni schowałam wizytówkę Tan. Krwistoczerwoną, jak lakier używany w jej salonie kosmetycznym. Trwalszą niż manicure, który robi za jednego dolara.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze