Misja: Remont
URSZULA • dawno temuSięgamy do torebki po klucze, bierzemy głęboki oddech i pierwszy raz w życiu otwieramy drzwi do własnego mieszkania. Ten moment zawsze cieszy tak samo, wszystko jedno, czy wzięliśmy na mieszkanie gigantyczny kredyt, który będziemy spłacać niemalże do końca życia, czy rodzice kupili nam na dobry początek kilka pokoi w wypasionym apartamentowcu, czy też udało nam się wydrzeć za grosze nieogrzewany strych bez wody i kanalizacji.
I pewnego dnia przychodzi ten magiczny moment, na który czekaliśmy latami. Sięgamy do torebki po klucze, bierzemy głęboki oddech i otwieramy drzwi do własnego mieszkania. Ten moment zawsze cieszy tak samo, wszystko jedno, czy wzięliśmy na mieszkanie gigantyczny kredyt, który będziemy spłacać niemalże do końca życia, czy rodzice kupili nam na dobry początek kilka pokoi w wypasionym apartamentowcu, czy też udało nam się wydrzeć za grosze nieogrzewany strych bez wody i kanalizacji.
W moim przypadku, to rodzice, przyglądając się jak przez lata tułam się po mieszkaniach koleżanek i nie do końca godnych zaufania facetów, w nagłym przypływie miłości postanowili pozwolić mi zamieszkać w mieszkaniu babci, a babcię dobrodusznie wziąć do siebie. To był wspaniały moment, kiedy po raz pierwszy otwierałam drzwi do zupełnie własnego mieszkania, normalnie łza mi się w oku kręci, jak to sobie wspominam. Potem jednak było już tylko gorzej.
Mina zrzedła mi dość szybko, jak tylko ogarnęłam wzrokiem pożółkłe ściany, wannę, która pamięta jeszcze zapewne II Wojnę Światową, obtłuczone kafelki w kuchni i zastawioną chińskimi błyskotkami oraz portretami papieża meblościankę w salonie. Dotarło do mnie, że mieszkanie to nie zaznało remontu prawdopodobnie nigdy oraz, że zanim zacznę wnosić tutaj moje meble, buty i sukienki, prawdopodobnie będę musiała kilka rzeczy ponaprawiać. Po pierwsze – pomalować ściany. Po drugie – wymienić kafelki w kuchni i łazience. Po trzecie – zamontować nową wannę, toaletę, umywalkę. Po czwarte – założyć nowe szafki w przedpokoju.
Spojrzałam na tą listę i uznałam, że wcale nie wygląda tak przerażająco. Góra miesiąc czasu i trzy tysiące złotych – oszacowałam. Podjęłam z banku oszczędności i postanowiłam działać. Wpisałam w wyszukiwarkę hasło „remont” i wykręciłam pierwszy numer, jaki mi się wyświetlił. Usiłowałam przedstawić, o co mi mniej więcej chodzi, jednak sympatyczny męski głos w słuchawce przerwał mi już przy kafelkach w kuchni.
— Najbliższy wolny termin mamy za trzy miesiące – rzucił od niechcenia.
Pożegnałam się grzecznie, ponieważ myśl, że będę mogła wprowadzić się do własnego mieszkania dopiero za trzy miesiące, wydała mi się zupełnie nieprawdopodobna. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu sytuacja powtórzyła się przy kilku następnych telefonach. Kiedy w końcu udało mi się dodzwonić do firmy, która zgodziła się przysłać kogoś, żeby ocenił sytuację, sprawy wcale nie przybrały lepszego obrotu. Pan, w pochlapanych farbą zielonych spodniach i fikuśnej czapce z daszkiem, który zjawił się w moim mieszkaniu, mimo iż poczęstowałam go herbatą i ciastem oraz robiłam najsłodsze oczy, na jakie mnie było stać, powiedział, że remont potrwa 1,5 — 2 miesiące, a potem wymienił taką cenę, że o mało nie zemdlałam.
— Nie martw się moja złota – myślałam sobie po wyjściu pana, nerwowo paląc papierosa. – Przecież grunt, że w ogóle masz to mieszkanie. Zaraz coś wymyślisz.
I rzeczywiście, dość szybko przyszło mi do głowy, że przecież wcale nie muszę wynajmować ekipy remontowej. Mieszkanie pomalować mogę sama, w końcu nie raz to robiłam przeprowadzając się z jednego wynajmowanego lokum do drugiego. A do reszty rzeczy trzeba tylko znaleźć jakiegoś pana, który zna się na fugach, rurach i kafelkach, no i może poprosić jakiegoś kolegę o niewielką, przyjacielską przysługę, by wpadł mu pomóc na kilka dni i po sprawie. Nie namyślając się długo, zaczęłam rozpuszczać wici, czy ktoś nie zna może jakiegoś pana „Złotej Rączki”, który pomógłby mi przy remoncie. I rzeczywiście, okazało się, że u mojej cioci w pracy jest nijaki pan Kazio, który zawsze jest pod ręką, kiedy coś się zepsuje i chętnie bierze różne fuchy na boku. Niewiele myśląc skierowałam swoje kroki bezpośrednio do pana Kazia — jowialnego, pulchnego brodacza, który zgodził się wyremontować moje mieszkanie szybko i za w miarę sensowne pieniądze.
Pan Kazio zjawił się u mnie za dwa dni w pełnej gotowości — z drabiną i dwoma skrzynkami narzędzi. Obejrzał wszystko, opukał, skwitował, że na pewno będzie dobrze, po czym zapalił papieroska, otworzył piwko i zapytał, czy nie zrobiłabym mu kilku kanapek. Następnie zasiadł przy stole i zaczął opowiadać mi różne historie o swoich dzieciach, psie i różnych wycieczkach, na które jeżdżą latem. Przez dobrą godzinę słuchałam tego wszystkiego z uśmiechem przyklejonym do twarzy, ale przy trzecim piwie zasugerowałam, żeby może zabrał się wreszcie do pracy. Panu Kaziowi wyraźnie myśl ta nie sprawiła przyjemności, ale wstał i zaczął się krzątać w kuchni.
— Nie jest dobrze – powiedział po dwóch godzinach, kiedy wrócił do pokoju i otworzył kolejne piwo. – Trzeba będzie kuć ścianę i podłogę oraz wymienić rury – są w fatalnym stanie.
— Jak trzeba, to trzeba – pomyślałam z początku, lecz to przekonanie stopniowo słabło, w miarę, jak przez kolejne dni w kuchni rosła góra gruzu, a w pokoju góra puszek po piwach, wypitych przez pana Kazia, który na pracy spędzał może 3 godziny dziennie, natomiast przez resztę czasu zamęczał mnie historiami ze swojego życia. Były też takie dni, kiedy nie pojawiał się w ogóle. Po dwóch tygodniach poprosił mnie o zaliczkę. Kilka dni po tym, jak przekazałam mu umówioną kwotę, zadzwonił i powiedział, że przyjdzie dopiero za tydzień. Mętnie tłumaczył, że zachorowało mu dziecko i spadło na niego nagłe zlecenie, którego nie może nie wziąć.
Siedzę więc zdołowana na górze gruzu w kuchni, popijam piwo i zastanawiam się, co mi pozostało. I dochodzę do wniosku, że muszę nauczyć się samodzielnie kłaść kafelki. Tylko jak to się robi? Ktoś wie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze