Mgła na indiańskim pogrzebie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWe mgle świat wydaje się mało realny. Domy świecą oknami jak wielkookie smoki. Drzewa rozczapierzają konary próbując rozgarnąć gęstniejącą szarość. Ludzie przypominają cienie i jak cienie gdzieś się gubią. Samochody wyskakują z niewidzialnych zakrętów i żółtymi światłami błądzą w świecie pozbawionym konturów. Pejzaż zdaje się być scenografią dla postaci z innego świata. Mgła uwielbiana przez producentów horrorów lubi pojawiać się w najbardziej mrocznym spośród miesięcy, w listopadzie.
W listopadowej mgle świat wydaje się mało realny. Domy świecą oknami jak wielkookie smoki. Drzewa rozczapierzają konary próbując rozgarnąć gęstniejącą szarość. Ludzie przypominają cienie i jak cienie gdzieś się gubią. Samochody wyskakują z niewidzialnych zakrętów i żółtymi światłami błądzą w świecie pozbawionym konturów. Pejzaż otulony wilgocią traci kolory. Zdaje się być scenografią dla postaci z innego świata. Mgła uwielbiana przez producentów horrorów lubi pojawiać się w najbardziej mrocznym spośród wszystkich miesięcy, w listopadzie.
Uciekając od jesiennej szarugi i ciemności w jedenastym miesiącu roku trafiam do Gwatemali, kraju potomków Majów, soczystej zieleni lasów, pstrokatych straganów z owocami, pasiastych indiańskich spódnic i omszałych piramid. Kraj, którego nazwa w dialekcie Nahuatl oznacza "pomiędzy drzewami", pozwala na eksplorację, najeżonej kolczastymi drzewami dżungli, na tańce w rytmie wybijanych na bębnach karaibskich melodii Garifuna i na obcowanie ze starożytnymi obrzędami Indian. Podróż przez Gwatemalę to jakby przemierzanie kilku krajów na raz, to również wyprawa w świat tajemnic. Ale nawet w tym słonecznym i upalnym miejscu dopadła mnie listopadowa mgła i nie pozwala zapomnieć o zmarłych.
W ten słoneczny dzień nikt z nas nie spodziewa się mgły. Wraz z towarzyszami podróży wsiadam na rozklekotany rower by wyruszyć z Ouetzaltenango do gorących źródeł bijących w górach oddalonych od miasta o kilkanaście kilometrów. Droga pnie się wysoko, to znów opada wśród skąpanych w słońcu pól uprawnych, by we wsi Almalonga maltretować nas wybojami i mamić umysł dziwacznym widokiem olbrzymich warzyw. Rosną tu rzodkiewki wielkości jabłek i marchew przypominająca młode cukinie. Pierwsze zdziwienie poranka szybko znika przygniecione zmęczeniem. Zardzewiałe rowery z wielki trudem pokonują różnicę wysokości. Droga już nie opada lecz wciąż biegnie ku górze, coraz bardziej bezlitosna dla kilkorga śmiałków z Polski. Po paru kilometrach znika też słońce. Może wolało świecić warzywom-mutantom niż towarzyszyć spoconym rowerzystom? A może przestraszyło się białej mgły, która rozpanoszyła się na wysokościach z pewnością królowej. Wkraczamy do jej królestwa bez zaproszenia. Chowa więc przed nami zdradliwe zakręty, piękne widoki i ciepło. Chojnie smaga wilgotnym chłodem, moczy ubrania drobinkami wody. Ile jeszcze do gorących źródeł? Droga zda się nie mieć końca. Zagubieni w gęstych szaro-białych oparach nie wiemy, skąd ani dokąd jedziemy. Słyszymy tylko własne oddechy i skrzypienie rowerów. Słyszymy również puzon. Tak! Puzon! Czy to halucynacje? Czy to kara za zbytnią śmiałość? Do rytmicznych, dętych dźwięków dołącza za chwilę dziwaczna wizja. Z mgły wyłania się półciężarówka oblepiona mężczyznami w czarnych garniturach. W dłoniach błyszczą złote instrumenty. Psychodeliczna muzyka wbija się w umysł przygniatając racjonalne myślenie. Czy mamy zbiorowe omamy? Orkiestra widmo znika tak szybko jak się pojawiła, pozostawiając niepewność. Zaczynamy częściej rozglądać się na boki. Nie wiadomo kto jeszcze wyłoni się z mgły. Nikt się nie wyłania. Zaczyna padać. Mokrzy i zziębnięci docieramy do gorących źródeł i grzejemy się w seledynowej wodzie o smaku limonki. Może trafiliśmy w zaświaty? Przecież przez tę mgłę nawet dokładnie nie wiemy, dokąd dojechaliśmy. Rzeczywiste wydają się tylko bilety, ale może pozaziemską przestrzenią też rządzi biurokracja?
Trudno jest wyjść z ciepłej wody w lodowatą mgłę. Jeszcze trudniej założyć mokre, letnie ubrania i zjechać z kilkukilometrowej góry. Nasze ciała pokrywają się na wpół zamarzniętymi kropelkami. Gazety, którymi owijamy się z braku ciepłych ubrań, tylko trochę odpędzają chłód. Do tej pory błogosławię w myślach osobę, która nie wyrzuciła z plecaka porwanej Gazety Wyborczej. Mgła gęstnieje i droga ginie prawie całkowicie w wilgotnej bieli. Gdyby nie żółta linia namalowana na jezdni nie byłoby żadnych punktów odniesienia. Szalony pęd w nicość. W pewnym momencie z tej nicości wyłaniają się dźwięki puzonu i trąbki. Słychać śpiew pomieszany z płaczem. Zaintrygowani i zaniepokojeni zsiadamy z rowerów i podążamy w kierunku odgłosów. Przed nami wyłania się cmentarz z wielkim białym krzyżem do połowy ginącym we mgle. Przy dużym szałasie z liści i kwiatów skocznie przygrywa mijająca nas kilka godzin wcześniej orkiestra. Wokół niej podrygują pijani Indianie. Grupka kobiet siedzących w kucki, zanosi się płaczem. Trafiamy na indiański pogrzeb. Ktoś już nas zauważył, ktoś inny dał do ręki butelkę z bimbrem, ktoś następny wciągnął w szalony taniec wśród grobów. W szałasie leży nieboszczyk. Możemy go odwiedzić, jeżeli chcemy, jakaś usłużna dłoń rozchyla gałęzie szałasu. Nie, nie, dziękujemy. Nie będziemy mu przeszkadzać. Łykniemy za jego zdrowie aguardientes, niech mu się wiedzie w zaświatach. Wskakujemy na rowery i gnamy w dół gonieni przez skoczne, pogrzebowe melodie. Odejście z tego świata w indiańskiej wersji wcale nie jest smutne.
Mgła rozpanoszyła się również w dolinie. Przemarznięci i otumanieni pogrzebowymi harcami zatrzymujemy dwie półciężarówki. Jedna zabiera nasze rowery, druga nas. Podskakujemy na wyboistej drodze, mijając przydrożne stragany sprzedające kolorowe latawce. Nad cmentarzem w pobliskim miasteczku unosi się ich całe stado. Są piękne, kolorowe, z długimi ogonami. Latają raz w roku, właśnie dzisiaj, specjalnie dla zmarłych. Majowie wierzą, że unoszą myśli żywych ku tym, którzy odeszli. Nie można uciec od pamięci o zmarłych i od mgły w listopadzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze