Iquitos, czyli licencja na dżunglę
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuDo peruwiańskiego miasta Iquitos, usytuowanego w amazońskiej dżungli, można dostać się na dwa sposoby – samolotem bądź łodzią, płynąc dopływami Amazonki. Nie mieliśmy czasu na kilkudniową podróż drogą wodną, zdecydowaliśmy się więc przelecieć nad hektarami zielonej gęstwiny i hektolitrami wody. Amazonia z wysokości 3 tysięcy metrów wygląda urzekająco, liczne dopływy rzeki tworzą fantazyjne zygzaki.
Zawsze marzyła mi się wyprawa do dżungli. Już widziałam w wyobraźni jak przedzieram się przez gęstwinę, nade mną wrzeszczą papugi, a małpy skaczą po gałęziach oplecionych przez węże. Kiedy więc niespodziewanie dla samej siebie znalazłam się w Peru, wiedziałam, że wszystkie inne atrakcje (łącznie z Machu Picchu) muszą poczekać, bo dżungla mnie wzywa.
Indianki Yagua
Od ciemnej zieleni drzew odcinały się jasne plamki chmurek.Stary samolot zniżał się do lądowania prawie trąc brzuchem o soczystą zieleń dżungli. Lotnisko w Iquitos, przypominające prowincjonalny dworzec autobusowy, przywitało nas niemiłosiernym upałem i wilgocią. Miałam wrażenie, że płyta lotniska zaraz się rozpuści. Gdyby nie lekkie kołysanie rachitycznych drzewek, byłabym pewna, że powietrze stoi w miejscu.
Ponieważ marzec jest miesiącem mało turystycznym, byliśmy jedynymi obcokrajowcami, którzy przylecieli tego dnia do miasta w sercu dżungli. Siłą rzeczy stanowiliśmy dla tubylców jedyną szansę na zarobek. Nie zdążyliśmy zaciągnąć plecaków z taśmy, a już otoczyła na krzykliwa gromada drobnych, ciemnoskórych postaci.
Señorita, tani hotel! Señorita, taxi! Señorita, wyprawa do dżungli! Señorita, poniosę bagaże!Zrobił się straszny harmider. Usługodawcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Każdy miał nam do zaoferowania coś atrakcyjnego. Przytłumieni nieznośną duchotą staliśmy z niewyraźnymi minami, próbując odgonić się od natrętów. Kiepsko nam to wychodziło, tubylcy postanowili więc rozwiązać sprawę miedzy sobą. Rozgorzała bitwa! Z plątaniny nagich indiańskich torsów co chwila wyskakiwała czyjaś ręka dzierżąca licencję turystyczną. Miało to nas ostatecznie przekonać do oferty jej właściciela. Nie przekonało. Postanowiliśmy sami zadbać o swoje interesy. Lotnisko w Iquitos okazało się jednak trudnym miejscem do realizacji postanowień. W jakąkolwiek stronę się nie zwróciliśmy, doganiał nas rozkrzyczany tłum. Kiedy tylko zbliżaliśmy się do którejś z taksówek, natychmiast wyrastało przed nami kilku osobników dających sobie głowę uciąć, że kierowca nie ma licencji i z pewnością nas porwie. W końcu interweniowała policja turystyczna, które eskortowała nas do taksówki. Z licencją oczywiście! Oho — pomyślałam, taka licencja musi tu wiele znaczyć, skoro wszyscy o niej wspominają. Z licencją czy bez, samochód nie różnił się wcale od innych wysłużonych i zdezelowanych aut. Udało nam się wcisnąć do środka wraz z wielkimi plecakami. Wisząc na swoim bagażu, usiłowałam właśnie z lepkiego od wilgoci powietrza wyłowić trochę tlenu i odkleić się od fotela, kiedy do samochodu wskoczył krępy, około 40-letni osobnik w czapce z daszkiem. Bezceremonialnie wepchnął się koło mnie na przednie siedzenie.
— Będę was pilnował, pełno tu oszustów — wyszczerzył złote zęby w uśmiechu — zaprowadzę was do dobrego hotelu i zorganizuje najlepszą wyprawę do dżungli.
Nasza asertywność rozpuściła się w równikowej temperaturze, więc nawet nie protestowaliśmy. Julio – bo tak się nazywał nasz towarzysz, rozsiadł się wygodnie, pewny zwycięstwa.
— Julio, ty złodzieju, bandyto! — dało się słyszeć krzyki zazdrośników. Wszyscy tutaj musieli znać sprytnego biznesmena. A nam w tej chwili było zupełnie obojętne, dokąd wiezie nas bandyta.Zaprowadził nas do hostelu, położonego przy ruchliwej i hałaśliwej ulicy. W recepcji pulchna chica eksponowała pośladki w kusych spodenkach. Przerwaliśmy jej oglądanie serialu. Telewizor ryczał na cały regulator, ale i tak nie zagłuszał huku motorowych riksz, których niezliczone ilości wypełniały ulice miasta.
Dostaliśmy apartamenty z łazienkami, wyposażone głównie w wielkie wentylatory mieszające powietrze przez całą dobę, żaden nie miał okna, jedynie prostokątne otwory z siatkami przeciw owadom wychodzące na obdrapany i wilgotny korytarz. We wnęce bez drzwi, zwanej tu łazienką, sterczał zardzewiały hydrant. Nam wystarczył.
Jeśli chodzi o wybór przewodnika, daliśmy się złowić na popis krasomówczy. Byliśmy bezradni wobec tego wdzięku i złotego uśmiechu. Podpisaliśmy zgodę na wyprawę do dżungli. Julio popędził zgłosić nasze wyjścia policji turystycznej, a my ruszyliśmy na obchód miasta.
Odcięte od reszty kraju miasto wydaje się w niczym niepodobne do innych peruwiańskich metropolii. Zabudowa jest tu niska, jedynie przy głównej ulicy i Plaza de Armes stoją murowane, pokryte mozaikami rezydencje – ślad dawnego, kauczukowego bogactwa. Im dalej od centrum, tym więcej chałupek krytych liśćmi palmowymi, bosonogich dzieci i chudych kurczaków. Hałas, jaki robią riksze, konstruowane z tego, co znalazł właściciel, jest porównywalny do odgłosów piły tarczowej. Po kilku minutach w głowie zaczyna się kręcić — nie wiadomo, czy od nadmiaru spalin, ryku silników, czy upału. Znużeni formalnościami i słońcem usiedliśmy w cieniu palmy na głównym placu, gapiąc się na jedyną atrakcję turystyczną miasta — Casa de Herro (żelazny dom), zaprojektowany przez Eiffla. Miałam wrażenie, że na budynku można usmażyć jajka. Srebrne ściany wydawały się topić.
Czy to wy jesteśmy ta szóstka gringos, która dzisiaj przyleciała? – wiadomości w Iquitos rozchodziły się szybciej niż jeździły tutejsze riksze. Co chwila odpowiadając na to samo pytanie, w godzinę obeszliśmy senne miasto i powlekliśmy się nad Amazonkę. Rzeka miała barwę szarobłękitną, z jasnozielonymi plamami flory wodnej, przypominającymi rodzimą rzęsę. Tuż przy brzegu wybudowano domki na palach, o konstrukcji tak kruchej, że wydawały się niezdolne do wytrzymania silniejszego podmuchu wiatru.
Stragan z owocami w Iquitos Wieczorem upał zelżał, a uliczki wypełniły tłumy. Wrzaskliwe riksze, niczym wielkie muchy, świeciły swoimi lampami-oczami. Kramiki z owocami kusiły kolorowymi, nieznanymi smakami. Kobiety moczyły aguaje w plastikowych miskach. Po godzinie twarda, brązowa, łuskowata skóra zejdzie i odsłoni żółty miąższ. Owoc es muy bueno contra la obecidad (jest dobry na otyłość) - jak twierdził Julio. Już nigdzie w Peru nie spotkaliśmy aguaje.
Następny dzień rozpoczął się dość niefortunnie. Kończyliśmy właśnie śniadanie w małej knajpce, kiedy podszedł do nas policjant w towarzystwie jakiegoś señora. Mężczyzna gadał bardzo dużo, intensywnie machając przy tym rękoma. Policjant przekładał jego pokaz na hiszpański w zwolnionym tempie, zrozumiałym dla gringo.
— Julio to złodziej, bandyta i oszust – tłumaczył. Nie ma licencji i na pewno wywiezie was do dżungli i zostawi! Wydawali się bardzo przejęci naszym losem. Policja nie jest w stanie zapewnić wam bezpieczeństwa — mówili.
Cóż za przejaw troski! Tylko komu mamy wierzyć? Kto kłamie? Policja, czy złotozęby Julio? Bardziej byliśmy skłonni uwierzyć mundurowym.
Poprosiliśmy policjanta, żeby zaczekał z nami na przybycie Julia do hotelu. Poprzedniego dnia Julio zorganizował nam bilety powrotne do Limy i jeszcze wyciągnął od nas 20 dolarów na, jak stwierdził, podatek od pobytu w dżungli, czyli amazońską opłatę "klimatyczną" i po parę dolarów za kalosze, bo w puszczy jest mokro. W tym momencie wyglądało na to, że trafiliśmy na hochsztaplera, który wyssał z nas maksimum kasy, po czym ulotnił się z nią bezszelestnie. Powlekliśmy się do hotelu w minorowych nastrojach, złorzecząc w duchu na ciężki los początkujących globtroterów. Że też człowiek zawsze musi uczyć się na błędach! W hotelowym holu czekało już na nas dwóch panów z policji turystycznej. No, takiej troski to się nie spodziewaliśmy! Kiedy o umówionej godzinie zjawił się niczego nie podejrzewający Julio, policjanci sprawnie zgarnęli go na komisariat. Jakoś nie wyglądał na specjalnie zmartwionego, w przeciwieństwie do nas. Wrócił po godzinie, uśmiechnięty i tryskający radością, wyjaśniając nam, że wszystko jest w najlepszym porządku i tylko konkurencja nie może przeżyć sukcesu związanego ze zgarnięciem jedynych turystów w mieście. Zrozumieliśmy wreszcie, co kryje się pod tak często wymawianym tu słowem „licencja”.
Nadszedł wreszcie wyczekiwany moment rozpoczęcia wyprawy. Motorowymi rikszami pojechaliśmy na przystań nad Amazonką, podzieliwszy się przedtem się na 3 grupy. Porwał nas strumień ryczących maszyn. Ogłuszeni warkotem silników nie zauważyliśmy, ze jeden z motorów za bardzo się oddalił. Na przystani nie mogliśmy doczekać się dwóch naszych towarzyszy. O rany, porwanie! Pełni niepokoju czekamy kwadrans, pół godziny, 45 minut. W końcu zza zakrętu wyłania się przygnieciony ciężarem rosłych mężczyzn pojazd. Właściciel rikszy błędnie zinterpretował migowo-hiszpański język kolegów i zawiózł ich na lotnisko.
Autobus wodny na Amazonce
Długo trwa załadunek prowiantu i naszych plecaków na starą barkę. Wraz z nami, oprócz Julia, w wyprawie bierze udział kucharz Richardo, jego żona, dwoje dzieci i siostrzeniec Julia Percy - zawodnik drużyny juniorów Alianza Lima. Gra w piłkę nożną okazała się niesłychanie wartościową umiejętnością w leśnej głuszy. Jadą również kury w wiklinowym koszu. Te ostatnie przeznaczone na rzeź z naszego powodu.
Amazonka jest wielka. Czasami ginie nam z oczu drugi brzeg. Podróż wydaje się przyjemnym relaksem po upalnym piekle panującym w Iquitos. Płyniemy spory kawałek w dół rzeki, prawdopodobnie około 60–70 km. W regionie Timicuro, do którego wpływamy, mieszka 65 rodzin Indian Yagua. W ich żyłach płynie krew kanibali. Spotkanie z nimi, jak i nasze obozowisko, to jednak kolejna historia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze