Wulkan Bromo
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuNa Jawie zjawiamy się z powodu wulkanu Bromo. To nasze kilkusetkilometrowe zboczenie z trasy z powodu kaprysu wywołanego kilkoma pięknymi zdjęciami zauważonymi w Internecie. Wiemy, że będzie to męcząca i trudna wyprawa, ale jak zwykle rzeczywistość przekroczyła nasze wyobrażenia.
Na Jawie zjawiamy się z powodu wulkanu Bromo. To nasze kilkusetkilometrowe zboczenie z trasy z powodu kaprysu wywołanego kilkoma pięknymi zdjęciami zauważonymi w Internecie. Wiemy, że będzie to męcząca wyprawa, ale jak zwykle rzeczywistość przekroczyła wyobrażenia.
Jawa to wcale nie największa indonezyjska wyspa, ale to ona stanowi centrum rozległego i różnorodnego etnicznie i krajobrazowo kraju. To tu znajduje się piętnastomilionowa stolica Dżakarta oraz największe skupisko przemysłu. Tysiące Indonezyjczyków dociera na tę wyspę w poszukiwaniu lepszego życia, dlatego Jawa należy do najgęściej zaludnionych, mieszka tu 60% wszystkich obywateli Indonezji. Turyści odwiedzają ją, żeby spotkać historię i poszukać śladów kolejnych imperiów. Jawa przypadła do gustu wielu władcom — buddyjskim, muzułmańskim, europejskim i hinduskim, którzy toczyli o nią boje i pozostawiali po sobie pomniki i świątynie. Kto jednak, tak jak ja i Agnieszka, źle znosi tłok i szokujące kontrasty, nie powinien tu za długo przebywać.
W kierunku Bromo, aktywnego wulkanu z centrum Masywu Tengger leżącego we wschodniej części Jawy wyruszamy wczesnym rankiem z Yogyakarty, kulturalnej stolicy wyspy. Początkowo towarzyszy nam nadzieja, że wielogodzinna podróż minibusem będzie okazją do drzemki, szybko jednak weryfikujemy założenia. Nasz samochód wślizguje się w strumień różnorakich pojazdów – riksz, ciężarówek o odrapanych bokach i błotnikach przyozdobionych wizerunkami roznegliżowanych pań i uczestniczy w drogowej grze zręcznościowej. Rozgrywka polega na wyprzedzaniu z wykorzystaniem klaksonu, świateł, gabarytów i refleksu. Należy zatrąbić, mrugnąć światłami i jechać wprost na przeciwnika czyli samochód z naprzeciwka. Kto pierwszy zjedzie na bok ten przegrywa. Kierowca naszego mikrobusu zazwyczaj wygrywał, choć z fizjonomią dobrotliwego staruszka nie wyglądał na postrach dróg.
Po 11 godzinach kołysania, rzucania, podskakiwania, bliskie stanu przedzawałowego docieramy do małej mieściny, z nadzieją zjedzenia czegokolwiek innego niż banany. Do wyboru mamy chipsy z ryby i kulki z mięsa bliżej niezidentyfikowanego zwierzęcia. Okazuje się, że banany wcale nie są takie złe.
Jeszcze tylko ponadgodzinna jazda drogą z milionem zakrętów, stękanie auta wspinającego się niczym mechaniczny górski pająk po stromiznach i jesteśmy w sczerniałym od wiatru schronisku górskim. Wokół przemykają równie sczerniałe jak otoczenie postaci okutane w koce. Drewniany bar nie serwuje niczego poza gorącą wodą i ciszą. Zamawiamy po zestawie.
Tuż po trzeciej w nocy zakładamy na siebie wszystkie ciepłe ubrania. Zaspanymi ruchami szukamy klamki w drzwiach. Jest, lecz stawia opór. Zatrzasnęłyśmy się w pokoju. To po to wytrzęsłyśmy się w aucie, po to marzniemy w górach i wstajemy w środku nocy, żeby wschód słońca spędzić w zapyziałym schronisku? Los lubi sobie poigrać z naiwnymi. Na szczęście dla nas ramy okiennic okazują się na tyle zardzewiałe, że puszczają pod naporem zdesperowanych rąk. Po kwadransie wychodzimy wprost w objęcia czarnej jawajskiej nocy. Nie mamy latarki. Nie wiemy dokładnie dokąd iść. Inni turyści wyruszyli jeepami na Gunung Pananjakan, my wolimy wędrówkę. Ruszamy za czarnymi konturami majaczącymi przed nami i za odgłosem dzwoneczków przyczepionych do końskich uprzęży. Mieszkający tu Tanggerowie utrzymują się z transportowania turystów na końskich grzbietach.
W okolicy Bromo zjawiają się zanim słońce oświetli krater. Dobrze wiedzą, że białe nogi nie nawykłe są do brodzenia w czarnym wulkanicznym pyle. Kilka kwadransów dzielących nas od świtu wypełnionych ciężkim oddechem, zapachem własnego i końskiego potu, szuraniem stóp dłuży się, utrwalając w pamięci mozół wspinaczki. Głód zaczyna przypominać o sobie rytmicznym bulgotaniem żołądka. Nienawykłe do wysiłku mięśnie buntują się na 253 wyglądających jak zabawkowa konstrukcja stopniach schodów wiodących do krawędzi krateru. Na górze owiewa nas wiatr niosący zapach siarki. Z czarnej przed świtem otchłani wydobywają się białe, mgliste opary. Budzące się słońce oświetla rowy wyżłobione przez lawę, skały i potężną dymiącą czeluść. Można nakarmić ją bukietami z suszonych ziół i kwiatów, może bestia nie będzie pluła siarką. Gdy przechadzamy się w okolicy krateru, promienie słoneczne buszują w trawie przypominającej długie włosy. Odludnie tu i cicho. Sycimy oczy księżycowym pejzażem do czasu najazdu hordy turystów. Kilkadziesiąt jeepów zdążyło przywieźć spragnionych widoków głodomorów. Schodząc, spotykamy setki ludzi na końskich grzbietach. Kopyta koni i stopy tubylców truchtem wbiegających pod górę unoszą szary pył, który wdziera się w każdy zakamarek ciała i odrealnia widzialny obraz.
Spektakl z udziałem zakurzonych marionetek na tle zastygłego morza lawy pochłania nasze zmysły na długi czas. Jeszcze tylko spacer lawową równiną, wspinaczka do Cemera Lawang i smakować będziemy najwspanialszych przyjemności podróżnika. Prysznic i kawa najlepiej smakują w takich momentach. Warto było przyjechać na Jawę, żeby i tego doświadczyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze