Fezki labirynt
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuMedina, czyli stara dzielnica w Fezie, uważana jest za najstarszą i najlepiej zachowaną w arabskim świecie. Patrząc na zacienione zaułki suku mam wrażenie, że od czasów średniowiecza niewiele się tu zmieniło. Wciąż w powietrzu unoszą się pióra przeznaczonych na rzeź gołębi. Koty o szpiczastych pyskach wzniesionych ku ochłapom mięsa spadającym z jatek, kręcą się pod stopami przechodniów.
Hotel Cascade w Fezie pamięta czasy kolonii francuskiej. Okna z ażurowymi kratami wychodzą na dachy niskich budynków i minaret. Z biegnącej ku niebu wieży muezin rozsyła w uśpione uliczki azun, poranne wezwanie do modlitwy.
Allahu Akbar Aszhadu alla ilaha illa Allah Aszhadu anna Muhammadan rasulullah Hajja ala as-salat
Hajja ala al-falah As-salatu chajru min an-num…
Po chwili nawoływania płyną z kilku innych meczetów. Męskie głosy splatają się w chór i odbijają od wysokiej bramy Bab Bu Dżelud. Modlitwa lepsza jest od snu – arabski tekst azunu przeszywa głowę. Jest piąta rano i ciało nie chce współpracować z duszą.
Z każdą minutą pojawia się więcej światła. Wraz z nastaniem świtu budzą się ulice ponad pięćsetletniej Mediny. Terkoczą koła drewnianych wózków ciągniętych przez osły. Rozsuwają się witryny stoisk z sokami, naleśnikami, kanapkami. Gwar wczesnych rozmów miesza się z zapachami. Bagietki, kuskus, mięta, woda różana, smażony olej, pomarańcze. Ruch i bieganina. Mężczyźni w żółtych, miękkich bamboszach i galabijach ze spiczastymi kapturami sączą poranną herbatę. Przybywa stoisk. Na rogu piętrzy się piramida zielonych opuncji, w mroku zaułku skrył się sprzedawca granatów. Owoce są ogromne i popękane z dojrzałości.
Opuszczam hotelową kryjówkę z lękiem, przeczuwając, że za chwilę porwie mnie arabski zgiełk. Jak przed skokiem do nieznanej wody, stojąc w złotych drzwiach hotelu przymierzam się do wielkiego zanurzeniu. Po chwili niesie mnie ruchliwa, kolorowa fala. Kupcy zachwalają towary. Przyprawy usypane w misterne kopce wabią zapachem i kolorem.
Zagłębiam się w sieć dziecięciu tysięcy uliczek. Bez przewodnika nie wyjdzie stąd nikt, kto tu się nie wychował. Ulice krzyżują się, odgałęziają, opadają, by po chwili ginąć przed wysoką ścianą. Biegną przez bramy, w cieniu i w słońcu. Pradawni architekci zaprojektowali je tak, by uwięzić w nich wiatr. Raz wpadłszy w labirynt krąży w nim na zawsze, dając wytchnienie wędrowcom. Wysokie ściany poprzecinane małymi zakratowanymi okienkami rzucają cień na wąskie przejścia. Po drugiej stronie muru znajdują się ogrody, pokoje wykładane mozaiką i kobiercami. Nikt się swoim domem nie chwali.
Barak, barak! – rozlega się co chwilę. To poganiacze osłów przygniecionych ciężarem transportowanych towarów ostrzegają przechodniów. Ulice są bardzo wąskie, żeby zwierzę mogło przejść, przechodzień musi całym ciałem przylgnąć do ściany. Czynność powtarzana wielokrotnie wchodzi wędrowcom w krew.
Korytarze Mediny pełne są zapachów, zmieniających się z każdym krokiem. Nawet, kiedy zamkniemy oczy, poczujemy, że przechodzimy obok wózka z pękami świeżej mięty, kramu z nugatem, pijalni soków lub piekarni. Te ostatnie pachną najprzyjemniej. W Maroku chleb wypieka się często w publicznych piekarniach. Przygotowane w domu ciasto w formie okrągłego placka niosą do piekarni dzieci. Stawiają tacę na głowie i często w towarzystwie tak samo objuczonych rówieśników biegną ze śmiechem do najbliższego zakładu. Czasami obok codziennego wypieku, pojawiają się na tacach ozdobne ciasteczka. Znak, że zbliża się piątek.
Wśród wielu intensywnych zapachów niezapomniana jest woń garbarni. Wyczuwalna na wiele metrów wcześniej nieprzyjemnie drażni nos. Im bliżej Chouwara tym odór silniej wwierca się w nozdrza. Widok mężczyzn wyciągających skóry z olbrzymich kadzi wypełnionych barwnikami przywodzi na myśl galerników. W upale i smrodzie, opędzając się od roju much bosonodzy pracownicy brodzą w śmierdzącym płynie. Rozciągnięte płachty skór suszą się na dachach. Na twarzach turystów przytykających do nosów gałązki mięty i obserwujących z tarasów pracę garbarni maluje się odraza połączona z fascynacją. Jak bardzo trzeba pogodzić się ze swoim losem, by móc tu wytrzymać — myślę. Potem dowiaduję się, że zawód garbarza przechodzi z ojca na syna i wcale nie stoi najniżej w hierarchii społecznej.
Fez odkrywa się przypadkiem. Wystarczyło spojrzeć w górę, gdzie świetliste niebo przecina zielona wieża kolejnego mineratu. W zacienionej uliczce między straganami kryje się wejście do pięknej medresy. Wśród niepozornych ścian znienacka pojawia się fontanna lub hammam. Wykładane błękitnymi kaflami wejścia do łaźni parowych to bramy do tajemniczego świata, gdzie w wilgotnych zakamarkach przesiadują dżiny. Wieczorem chusty na suku rozwiewa wiatr. Uliczki giną w mroku i kroplach deszczu. Ulewa moczy marynidzkie grobowce i meczety. Chłód wnika pod ubranie. Zimną, afrykańską jesień osłodzić można tarczą naleśnika z miodem. Błyszczy jak wielkie słońce na plastikowym stole. Wybornie smakuje z miętową herbatą, lepką od słodyczy.
Patrzę na rozmytą panoramę mediny z tarasu hotelu Cascade i cieszę się na kolejny dzień w fezkim labiryncie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze