Turystyczna partyzantka
URSZULA • dawno temuZawsze kiedy zastanawiam się, dokąd wyjechać na wakacje, mam ogromny dylemat, przecież na świecie jest tyle pięknych miejsc. W kolorowych folderach biur podróży przyciągają wzrok nieprzebrane ilości zapierających dech w piersiach zdjęć. „Wspaniały odpoczynek!”, „Niezapomniane wrażenia!” - głoszą podpisy pod nimi. Jednak kilka razy dałam się już nabrać na tego typu oferty i mówiąc szczerze: dziękuję za taką rozrywkę.
Weźmy na przykład egipskie piramidy. Na zdjęciach to majestatyczne, wzniosłe budowle, które dumnie prężą się pośrodku niezmierzonej pustyni i pozwalają pielgrzymowi przeżyć prawdziwie mistyczne chwile. Jednak kiedy naprawdę się tam udałam, okazało się, że w kolorowych folderach nikt nie zaznaczył, że tuż obok piramid znajduje się szosa, a po niej jedzie sznur autokarów, które następnie zatrzymują się na wielkim parkingu nieopodal. Pustynia, gdzie stoją te budowle, wcale nie jest taka niezmierzona, ponieważ na horyzoncie widać jeszcze Kair, a zresztą tłumy turystów, które wylewają się z autokarów i obsiadają piramidy niczym muchy, i tak sprawiają, że mamy wrażenie, iż jesteśmy w środku miasta. Szczerzę mówiąc, wolę te piramidy z obrazków. Albo te inne, o których nie ma nic w kolorowych folderach i które naprawdę znajdują się pośrodku pustyni. A w Egipcie jest ich sporo, jednak ich zdjęć nie ma w kolorowych folderach biur podróży i żadna szanująca się wycieczka nie uda się w takie miejsce.
Albo zachwycające, puste plaże Tajlandii. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że każdemu hotelowi przypisany jest kawałek wybrzeża, tak więc na każdej plaży znajdzie się co najmniej kilka rodzin z bandą rozwrzeszczanych dzieciaków, kilku niezrażających się odmową podrywaczy i tłumek sprzedawców nachalnie wciskających chińskie buble komu tylko się da. Wszystkie te indywidua całkowicie zasłonią biały piasek, szmaragdowe morze i egzotyczne palmy i po chwili nasz wymarzony urlop zmienia się w koszmar. A przecież można poświęcić trochę więcej czasu, by dotrzeć na jakąś malutką plażę, o której nie słyszeli turyści, i wtedy będziemy mogli mieć pewność, że na dokładnie takiej samej plaży jak z folderu reklamowego znajdziemy się zupełnie sami.
W tym roku postanowiłam więc, że nie skorzystam z usług biur podróży i od razu skieruję swoje kroki w miejsca nieuczęszczane przez turystów, by nie musieć po kilku dniach w popłochu uciekać z oblężonego przez wczasowiczów wakacyjnego raju. A celem moim i grupki znajomych w tym roku były kamieniste plaże Chorwacji. Uzbrojeni w namiot i turystyczną kuchenkę gazową w podróż wyruszyliśmy autostopem. Nie ustaliliśmy żadnej konkretnej trasy, nie zarezerwowaliśmy noclegów, nie wybraliśmy nawet żadnej konkretnej miejscowości w Chorwacji, którą chcielibyśmy zobaczyć. Po prostu wyruszyliśmy mniej więcej w tamtym kierunku.
Po drodze udało nam się powłóczyć po Bratysławie, Budapeszcie i Zagrzebiu, z ominięciem wszelkich najsłynniejszych zabytków, które o tej porze roku z pewnością były oblężone, aż wreszcie dotarliśmy do niewielkiej miejscowości niedaleko Zadaru. Turystów nie było tam zbyt wielu, ale i tak stanowili grupę większą niż mieszkańcy miasteczka.
Nie wiem, jak wygląda wybrzeże Chorwacji poza sezonem, ale w sezonie zmienia się w wielką, supersprawną maszynkę do robienia pieniędzy. Zanika zupełnie życie lokalne, każda miejscowość zamienia się w mały kurort. Na wszystkich niemalże domach pojawiają się napisy „Rooms”, a raczej „Zimmer” i bardzo szybko wypełniają się one turystami z całej Europy. W każdym domu można też kupić lokalne wina, sery i rakiję. Ceny są oczywiście europejskie. Wydaje się wręcz, że w sezonie ceny podnoszą się nawet w sklepach: mała paczka orzeszków solonych kosztuje w Chorwacji prawie 10 złotych! Miejscowi z poświęceniem zajmują się obsługą tłumów turystów, w każdej miejscowości roi się od małych, przytulnych knajpek. Są to głównie pizzerie — w naszym miasteczku były aż trzy plus jeden koszmarnie drogi grill. Obrazu naszego miasteczka dopełniał wąski pasek plaży, usypanej wśród wielkich zwałów kamieni, podchodzących pod samo morze, na której to plaży w niewyobrażalnym ścisku wylegiwały się cały dzień tłumy turystów.
Zaraz po przybyciu, świadomi faktu, iż ceny w domowych apartamentach ustalone są głównie z myślą o Niemcach z wypchanymi portfelami, skierowaliśmy kroki na kemping. Jednak ten również nie spełnił naszych oczekiwań. Na niewielkim terenie stało około 50 namiotów i 20 luksusowych przyczep, a za dzień koczowania w takich warunkach należało zapłacić 20 euro. Po dłuższej naradzie postanowiliśmy rozbić się na dziko. O dziwo, już po 15 minutach marszu wzdłuż wybrzeża udało nam się znaleźć miejsce wręcz wymarzone i zupełnie puste. Była to niewielka, porośnięta trawą polanka pośrodku podchodzącego pod sam brzeg morza sosnowego lasku, w sam raz na dwa namioty. Plaży właściwie nie było, trzeba było niestety leżeć na kamieniach, ale tę drobną niewygodę w pełni rekompensowało piękne seledynowobłękitne morze, które rozpościerało się przed nami. Zakątek był niezwykle malowniczy.
W pobliskim miasteczku kupowaliśmy owoce, warzywa i wodę, i muszę przyznać, że na ognisku i niewielkiej kuchence gazowej udało się nam kilka razy przyrządzić nie lada smakołyki, np. ratatouille, które popijaliśmy pysznym czerwonym winem. Zresztą nieopodal była zdziczała winnica, więc na brak świeżych winogron nie mogliśmy narzekać. Zmontowaliśmy też polową łazienkę, w której myliśmy się wodą z 5-litrowych baniaków, które przynosiliśmy ze sklepu. By wieczorem mieć ciepłą wodę, grzaliśmy je cały dzień na słońcu.
Potem zmienialiśmy miejsce pobytu jeszcze kilka razy, zawsze jednak trzymając się z daleka od nawet najmniejszych miasteczek. I kiedy po dwóch tygodniach wróciłam do domu, uznałam, że dawno nie udało mi się tak odpocząć jak na tych wakacjach. Wszystkim polecam turystyczną partyzantkę: tylko w ten sposób można znaleźć w atrakcyjnych zakątkach świata ciszę i spokój. I to prawie za darmo!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze