Orzeźwienie w klongach Bangkoku
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuNic nie robi tak dobrze w upalny dzień jak wypad nad wodę. W kanałach Bangkoku raczej trudno byłoby się kąpać, ale za to można doznać upragnionej ochłody, korzystając z wodnej taksówki. Bryzgająca spod burty woda i podmuch powietrza dają wytchnienie od gorąca, a pewnie i szybko poruszająca się na wąskich szlakach łódź zabiera do innej, nieznanej części miasta.
Opuściwszy terytorium świątyni Szmaragdowego Buddy i królewskiego pałacu, mamy parę kroków nad rzekę Chao Phraya. Na wodzie jest wprost tłoczno od łodzi, przepływają jedna za drugą. To istna wodna autostrada. Nic dziwnego, bo całe miasto jest pocięte siecią odchodzących od rzeki kanałów zwanych klongami, które wykorzystuje się na co dzień do transportu. Przy obu brzegach rozmieszczonych jest kilkanaście przystani, gdzie można wynająć taksówkę wodną albo długą łódź. W najbliższym niewielkim porcie wsiadamy do jednej z nich i dajemy się zabrać na wodną wycieczkę.
Drzemka na podłodze
Po paru godzinach zwiedzania w pełnym słońcu z lubością siadamy pod zadaszeniem łodzi. Odpływamy powoli od brzegu i po chwili bujamy się pośrodku rzeki. Z dala widać dokładnie bogato zdobione dachy zabudowań królewskich i świątynnych. Ich żywe kolory kontrastują z barwą brunatnej, mętnej wody. Rzeka wygląda na zanieczyszczoną, nie zachęca nawet do zamoczenia dłoni.
Ruszamy żwawo przed siebie. Pęd powietrza i wiatr, którego nie czuć wcale pomiędzy miejskimi zabudowaniami, a pojawia się na wolnej przestrzeni, niosą przyjemne orzeźwienie. Tego właśnie potrzeba do szczęścia umordowanemu upałem turyście. Dopływamy do miejsca, z którego rozciąga się widok na wieże zespołu świątyni Wat Pho, znanego z wielkiego, bo aż 46-metrowego posągu leżącego Buddy. Kilkanaście sekund na zdjęcia i przewoźnik robi zwrot, by porwać nas w górę rzeki, na północ miasta.
Z głównej trasy zbaczamy do jednego z kanałów. Po drodze mijamy śluzę, trzeba tutaj zwolnić, bo przesmyk jest wąski i łodzie mogą przepływać nim tylko pojedynczo. Tuż za śluzą naszym oczom ukazuje się urokliwa okolica. Zaciszne, w miarę chłodne miejsce, a po obu stronach brzegu spokojne domostwa. Zatopione w obfitej, soczystej roślinności, pośród palm, kwiatów i drzew owocowych. W tej niemal bajkowej scenerii nieco rażąco wyglądają wywieszone w oknach, na balkonach i werandach suszące się ręczniki lub pranie i porozkładane dokoła najróżniejsze sprzęty domowe. Ale to nadaje temu miejscu dużo realizmu i jednocześnie pozbawia wątpliwości, czy domy są zamieszkane.
Domy wydają się uśpione — nie dochodzą z nich żadne dźwięki. Zupełnie tak, jakby ich właściciele albo oddawali się drzemce, albo byli w pracy. I faktycznie, chwilę potem przepływamy obok kolejnego domu i widzimy przez okno, że jeden z mieszkańców śpi na podłodze. To częsty widok w całym mieście – ludzie śpiący lub odpoczywający w cieniu, wprost na ziemi. W naszym klimacie pewnie skończyłoby się to przeziębieniem, ale w Tajlandii to dość powszechna forma wypoczynku. Nie zamierzam jednak jej próbować.
Jest gorąco i rozumiem, że ludzie chcą zaznać trochę ochłody, przewietrzyć domy, ale dziwi mnie, że okna są pootwierane na oścież i z daleka widać wnętrza i wyposażenie domów: telewizory, DVD, wieże. Widać ich mieszkańcy nie obawiają się wizyt nieproszonych gości zainteresowanych ich dobytkiem.
Walka z wodą
Co jakiś czas mijają nas inne łodzie — albo miejscowe taksówki, albo prywatne. To tutaj zwyczajny środek transportu. Każdy dom ma swoje zejście prosto do wody i miejsce na zacumowanie łodzi. Ba, są to wręcz parkingi czy garaże wodne. Zadaszone, często wielopoziomowe, z systemami wyciągania łodzi z wody i „parkowania” ich nad powierzchnią, aby piętro niżej zmieściła się jeszcze jedna łajba. Odnosi się wrażenie, że do tych domów można się dostać jedynie z wody.
Niezwykle ciekawe i romantyczne rozwiązanie. Ma posmak wakacyjnej przygody. Mogłabym mieszkać w ten sposób przez jakiś czas. Ale na stałe? Może to być całkiem przyjemne w porze suchej, ale kiedy zaczyna padać, obawiam się, że można mieć dosyć wody. Przecież w tych domach musi panować wieczna wilgoć. I tak powietrze w tym mieście jest wystarczająco wilgotne, ciężkie. W tej chwili panuje pora sucha i od paru miesięcy już nie spadła z nieba ani jedna kropla deszczu i poziom wody opadł. Na drewnianych lub murowanych fundamentach widać wyraźnie, dokąd sięga woda, kiedy zaczynają padać deszcze, w tym miejscu odcina się na nich ciemny nalot glonów.
Domy i grunty nad kanałem są znacznie tańsze od tych położonych z dala od wody. Jeśli decydujemy się na zamieszkanie nad kanałem, musimy mieć świadomość, że będzie to wieczna walka z wodą i wilgocią, pleśnią i grzybami. Staranne zabezpieczenia, impregnowanie i Bóg wie co jeszcze to cena za życie w domu stojącym na wodzie.
Zagłębiamy się coraz dalej w labirynty kanałów. Coraz więcej domów jest tylko drewnianych, stojących na palach. To biedniejsza dzielnica, gdzie nie ma już wystawnych i okazałych domów murowanych. Od kanału często odchodzą zatoczki, gdzie ukrytych jest kilka niewielkich chat, skleconych byle jak, często przekrzywionych, załatanych naprędce, z dachem zrobionym z najróżniejszych materiałów. Czas tu się zatrzymał, biegnie swoim rytmem, leniwie i spokojnie. Ten nastrój udziela się tym, którzy tu przypływają. Można się zrelaksować i odpocząć.
Robactwo z głębokiego oleju
Jesteśmy już na wodzie ponad pół godziny i wiemy, że wkrótce wrócimy na stały ląd. Znów wpływamy do bardziej ucywilizowanego kanału, jakby bardziej hałaśliwego i ruchliwego. Po chwili przekonuję się, dlaczego mam takie wrażenie. Kilkoro dzieci zażywa kąpieli w mętnych wodach. Podpływają bliżej brzegu i machają do nas. Może jednak ta woda nie jest tak zanieczyszczona, jak sądziłam na początku? Odpowiedź przychodzi, kiedy z kanału wpływamy znów do rzeki. Zatrzymujemy się, a przewoźnik wyciąga chleb, dzieli na wielkie porcje i daje nam do ręki, po czym sam ciska mocno w wodę jeden z kawałków. Natychmiast zostaje połknięty przez wielką rybę. Rzucamy chleb do wody, a za burtą zaczyna się kłębić całe stado. Olbrzymie paszcze kłapią złowieszczo, dochodzi do bijatyk o jedzenie. Chciałoby się nakarmić wszystkie głodomory, ale ilość chleba jest ograniczona.
Dobijamy do brzegu i wypoczęte schodzimy do przystani. Po tej wycieczce jesteśmy trochę głodne i mamy ochotę na małą przekąskę. Na ulicy w Tajlandii można kupić wszystko, czego się tylko zapragnie do jedzenia: warzywa, owoce, mięso, ryby, słodycze – do wyboru, do koloru, na ciepło, na zimno. Wybrednie szukamy czegoś smacznego i natrafiamy na stoisko ze smażonym na głębokim oleju robactwem. Dowolnej wielkości, kształtu i zapewne konsystencji. Oprócz żuków, koników polnych i larw są też niewielkie żabki. Ciekawość, jak to wszystko smakuje, jest bardzo duża, ale nie ulegamy tej pokusie, obrzydzenie przeważa. Za to Japonka, która zainteresowana podchodzi do stoiska, od razu kupuje po parę sztuk wszystkiego i próbuje. Mówi, że nie jest złe i że fajnie chrupie. Chce nas poczęstować. Wolimy jednak biernie obserwować ją z pozycji tchórza, niż się dołączyć.Parę przecznic dalej znajdujemy to, czego szukałyśmy – owoce. Obrane świeże ananasy, arbuzy, papaja i inne smakowitości kuszą dużo bardziej niż smażone owady. U pani z owocami jest zdecydowanie większy ruch. Z ananasem na patyku łapiemy tuk-tuka i po pełnym atrakcji dniu wracamy do hotelu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze