Most na rzece Kwai
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWakacje, żar z nieba, egzotyka. Powinno być sielsko, beztrosko i wesoło. Gdy przyjechałyśmy do Kanchanaburi, wcale tak nie było. Znajduje się tam jeden z najbardziej osławionych mostów na świecie, znany dzięki ekranizacji książki Pierre’a Boulle’a „Most na rzece Kwai”. Historia opowiedziana w filmie nie oddaje jednak gehenny, jaką przeszli jeńcy wojenni, budowniczowie mostu.
Wiemy doskonale o tym, że w Europie w czasie II wojny światowej ginęły miliony ludzi, ale w dalekiej Azji wcale nie było lepiej.
To był niezwykle upalny dzień. Lepkie od wilgoci powietrze powodowało senność i zmęczenie. Dotarłyśmy do pogrążonego w ciszy i niemal bezludnego w samo południe miasta Kanchanaburi. Głównym punktem programu wyprawy był oczywiście most na linii kolei śmierci, położony około 3 kilometrów od centrum. Nie byłam przekonana, że muszę to miejsce odwiedzić. „Most jak most” – myślałam wcześniej – „Warto obejrzeć, ale to nie będzie nic nadzwyczajnego”. Zwłaszcza że wiedziałam, że nie jest on zapierającym dech w piersiach dziełem inżynieryjnym czy architektonicznym. Sama przeprawa przez rzekę faktycznie nie robi większego wrażenia. Wyjątkową czynią ją dopiero miejsca związane z budową mostu.
Prawdziwy horror
W mieście odwiedzamy Muzeum Wojenne JEATH założone w 1977 roku przez mnichów ze świątyni Wat Chaichumpol dla upamiętnienia cierpień budowniczych kolei śmierci. Skrót JEATH łatwo rozszyfrować. Tworzą go pierwsze litery nazw krajów, z których pochodzili jeńcy biorący udział w budowie, czyli: Japonia, Anglia (England), Ameryka i Australia, Tajlandia oraz Holandia. Położone nad brzegiem rzeki baraki z bambusa, w których przechowywane są pamiątki po jeńcach, nie wyglądają zachęcająco. Nieduże szopy oddają jednak doskonale, jakie życie wiedli oni w obozie. W środku dwie sale. W pierwszej przeważają artykuły z gazet o obozach jenieckich, o ludziach, którzy przeżyli, i zmarłych, o pośmiertnych odznaczeniach. My, Polacy, dobrze wiemy, jak takie dokumenty wyglądają. W naszej historii było wiele krwawych okresów i przywykliśmy do oglądania takich eksponatów w rodzimych muzeach. Wczytuję się w nagłówki wycinków, ale może z powodu oswojenia z martyrologią nie porusza mnie to aż tak bardzo. Do czasu kiedy wchodzę do drugiej sali.
Tam prezentowane są obrazy, rysunki i zapiski wykonane przez jeńców. Pierwszy dział twórczości poświęcony jest ciężkiej, nadludzkiej pracy. Ze ścian baraku straszą wychudzone postaci dźwigające kłody, ścinające drzewa, stojące po szyję w rzece. W tym pomieszczeniu milkną szepty, które rozlegały się w poprzedniej sali. Odwiedzających ogarnia przerażenie i współczucie. Prawdziwy horror pokazano kilka metrów dalej. Cierpienie jeńców, tortury i choroby, między innymi duży arkusz, na którym jeden z jeńców namalował różne dolegliwości oczu: łzawiące od oślepienia rażącym słońcem, ropiejące od zakażeń, napuchnięte, pokryte bielmem, zarobaczone. Przechodzę dalej i podobne zestawienie przedstawia różne rodzaje chorób skóry: poparzenia, otarcia, pęknięcia, ropnie, robactwo żrące ludzi żywcem. Tuż obok wisi plansza opatrzona napisem: „Ludzie w tym stanie byli wysyłani do pracy”. Na niej zdjęcia ludzi, których rozsądny człowiek natychmiast wysłałby do szpitala na intensywne leczenie. Czuję przechodzące po ciele ciarki, ściska mi gardło, oczy zachodzą łzami. Zawsze gdy przypominają mi się obrazy z tego muzeum, mam podobne odczucia.
Za mało, by umierać
Wychodzimy z muzeum i zmierzamy w stronę cmentarza wojennego. Po drugiej stronie ulicy, na skwerze w cieniu bawią się roześmiane dzieci. Wyszły dopiero ze szkoły i baraszkują na trawie. Ten kontrast jest uderzający, ale jednocześnie tak zrozumiały – jedni poświęcili życie, aby inni mogli żyć bezpiecznie i beztrosko.
Tu winna jestem wyjaśnienie. Prawdziwa historia mostu nie jest taka, jaką przedstawia film „Most na rzece Kwai” Davida Leana. W budowie mostu nie brali udziału tylko biali jeńcy. Do niewolniczej pracy byli zmuszani głównie Azjaci z obszarów podbitych podczas II wojny światowej przez Japonię. Szacuje się, że przy budowie kolei śmierci zginęło ponad 100 tysięcy azjatyckich robotników oraz około 12 tysięcy aliantów. Mówi się, że na każdy podkład kolejowy przypada jeden martwy człowiek. A linia miała 414 kilometrów długości… To Japończycy podjęli decyzję o jej budowie. Jesienią 1942 roku, kiedy wojska alianckie zablokowały drogę morską między Azją Południowo-Wschodnią a zachodnią częścią kontynentu, Japończycy mieli trudności z dostarczaniem zaopatrzenia dla wojsk w podbitej Birmie. Postanowili wykarczować dżunglę i po górskich zboczach i przełęczach puścić pociąg. Narzucili mordercze tempo prac. Rok później stanął pierwszy most, drewniany. Potem Japończycy sprowadzili z Jawy most stalowy, który stoi do dziś. Pod koniec II wojny światowej został on zbombardowany przez Amerykanów, naruszono wtedy główne jego przęsło. Po wojnie Japończycy dokonali odbudowy mostu w ramach reparacji wojennych.
Cmentarz budowniczych zajmuje duży teren, spoczywa na nim około 7 tysięcy poległych alianckich jeńców wojennych. Czysty, wysprzątany, zadbany. Przy niewielkich tablicach nagrobnych rosną starannie wypielęgnowane rośliny, umilają ostatnie miejsce spoczynku. Na płytach jest podany wiek zmarłych. Średnia to nie więcej niż 22 czy 23 lata. To za mało, by umierać.
Leciwa konstrukcja
Udajemy się nad rzekę Kwai do osławionego mostu. W tym czasie nad miasto nadciągają chmury. Robi się trochę ponuro, co harmonizuje z naszym przygaszonym nastrojem. Most w istocie nie jest czymś nadzwyczajnym. Wręcz rozczarowuje. Niezgrabna konstrukcja z brudnego betonu i stali wygląda tak, jakby była sklecona naprędce z dwóch różnych budowli. Po moście przechadza się sporo ludzi, w dole, na rzece płyną turystyczne tratwy-restauracje i tratwy-hotele, których goście spokojnie i leniwie czekają, by dobić do brzegu. Biegną na most, by zaraz potem udać się do licznych sklepów z pamiątkami. Gwarno, nieco tłoczno, na pewno komercyjnie. Pośród ludzi udaje się częściowo wyprzeć z pamięci obrazy z muzeum i cmentarza. Powoli opuszcza nas napięcie.
Ostatnim punktem dzisiejszego dnia ma być przejazd istniejącym, 77-kilometrowym odcinkiem kolei śmierci wiodącym z Kanchanaburi do Nam Tok. Gdy czekamy na stacji kolejowej, znów zza chmur pokazuje się słońce. Upał jest niemiłosierny, a powietrze stoi. Nadjeżdża pociąg i wchodzimy do środka. W naszym wagonie siedzi już sporo Tajów. Stoimy na stacji dość długo, bo wsiada tutaj najwięcej osób, prawie wyłącznie turystów. Wewnątrz pociągu temperatura jest jeszcze wyższa. Wszyscy się wachlują kapeluszami lub gazetami. Marudzimy, że tak gorąco. Kiedy Renata mówi:„Niech on już rusza, bo się ugotujemy!”, ja odpowiadam: „A pomyśl sobie, że ci biedni ludzie musieli w takich warunkach tę kolej budować”.Potem to zdanie staje się moją ulubioną odpowiedzią na wszelkie utyskiwania w czasie podróży.
Wreszcie pociąg rusza i do wagonu napływa nieco chłodniejszy powiew powietrza. Turlamy się powoli po torach i doprawdy czuć, że i tabor, i tory są leciwe. Przy każdym większym podskoku miga żarówka w palącej się w wagonie lampie sufitowej. Dojeżdżamy do rzeki i z okien rozpościera się przepiękny widok na dolinę. Bogata, soczyście zielona roślinność i malownicze krajobrazy. Lada chwila wjedziemy na odcinek wiodący górskim urwiskiem, gdzie tory położone są na drewnianej konstrukcji opartej na skałach. Podczas gdy Tajowie spokojnie siedzą na ławkach, bo dla nich ten pociąg jest po prostu zwykłym środkiem transportu, turyści rzucają się do okien, łapczywie chłonąc bajeczną scenerię i uwieczniając kamerami i aparatami fotograficznymi budowlę o dramatycznej historii.
Na stacji końcowej wysiadamy z pociągu wraz z innymi. To niewiarygodne, że w tak pięknym miejscu mogła się rozgrywać tak wielka tragedia ludzka. Dobrze, że powstają takie dzieła jak „Most na rzece Kwai” i przybliżają nam historię odległych od Polski i Europy regionów. I nawet jeśli nie pokazują całej prawdy, to upamiętniają tych, którzy zginęli, i oddają im należny hołd.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze