Wzdłuż wybrzeża Suahili
MARTA ZIELONKA • dawno temuPrzygnało nas tu pragnienie zobaczenia pięknych, piaszczystych plaż. Widok wybrzeża przerósł jednak nasze najśmielsze oczekiwania – szerokie na kilkadziesiąt metrów plaże (przed przypływem), klify, o które rozbijają się tuziny fal, małe, naturalne wodne oczka z cieplejszą wodą i mnóstwem małych kolorowych rybek – cele wieczornych spacerów wielu przyjezdnych.
Z największego Parku Narodowego Kenii, Tsavo, okrężną drogą, bo przez Mombasę (inaczej nie można), w samo południe docieramy do miasteczka Malindi.
Pokój w Malindi znajdujemy po półtoragodzinnym poszukiwaniu. Tutaj na szczęście tak jak w Mombasie pełno jest tuk tuków (taksówek przerobionych z motorów), więc szukanie nie jest tak uciążliwe.
Zmęczonym stopom może ulżyć także przejażdżka na wyściełanym miękką poduszką bagażniku rowerowym. Taki środek lokomocji jest oczywiście znacznie tańszy od taksówek, ale jakoś nie miałabym śmiałości z niego skorzystać. Wavulana (chłopcy) oferujący taki transport muszą być bardzo wytrzymali, bo nierzadko zdarza im się podwozić bardziej puszyste osoby.
Położone nad Oceanem Indyjskim Malindi corocznie przyciąga setki turystów z całego świata. To tutaj zawijały statki handlowe z Chin i z krajów arabskich, tutaj rozwijano kontakty handlowe. Zanim jednak na te tereny dotarli Arabowie z regionu Zatoki Perskiej i Półwyspu Arabskiego, Malindi było mało znaczącym miastem, a ludzie tutaj zajmowali się głównie rybołówstwem i pracą na roli.
Arabscy przybysze budowali domy z kamienia z dziedzińcami umieszczonymi w środku, podczas gdy rdzenni mieszkańcy żyli nadal w chatach z gliny, krytych liśćmi palmowymi. Gdy pod koniec XV wieku dotarł na te tereny Vasco da Gama, Malindi przeżywało rozkwit. Śladem obecności słynnego odkrywcy jest poświęcone mu muzeum i kolumna (ang. pillar) wzniesiona w 1499 roku, upamiętniająca miejsce, z którego Vasco da Gama wyruszył w 1498 roku w sławną podróż do Indii. Przechadzając się po okolicach dzisiejszego Malindi, nie widziałam licznych plantacji cytryn, pomarańczy czy palm kokosowych, o których opowiadał nam pracownik muzeum, ale przecież od czasów Vasco da Gamy minęło już ponad pięć wieków.
Podróżując wzdłuż wybrzeża zamieszkanego w większości przez ludność Suahili (słowo Suahili pochodzi od arabskiego słowa sawahil oznaczającego wybrzeże; używa się go jako określenia zarówno języka, jak i mieszkańców wybrzeża Afryki Wschodniej – Kenii, Tanzanii, przyległych wysp i północnej części Mozambiku), docieramy do niewielkiego, turystycznego miasteczka Watamu.
Wzdłuż głównej ulicy swoje kramiki rozstawili miejscowi artyści. Nie brakuje tutaj masajskich bransoletek, naszyjników, drewnianych breloczków do kluczy w kształcie zwierząt, masek czy kolorowych miseczek wykonanych z kamienia mydlanego. Miejsc noclegowych jest tutaj niezliczona ilość. Ceny są bardzo zróżnicowane. My zatrzymujemy się w kompleksie bielonych domków. Oprócz nas na całym terenie tylko jeden gość – z Japonii, który ilekroć nas widzi, nieśmiało się uśmiecha i delikatnie skłania głowę.
Spacerując wzdłuż wybrzeża, nie sposób nie zrobić choćby jednego zdjęcia.
Ostrzegano nas co prawda, że niebezpiecznie jest wyciągać aparat w miejscach oddalonych od kompleksów turystycznych, jednak grupy nastolatków, które spotykamy przy starych łodziach na plaży, nie wydają się nam niebezpieczne. W pobliżu klifów znajdują się należące do jednego z droższych hoteli malownicze domki niczym z bajki.
Po kilku dniach pobytu w urokliwym Watamu wracamy do Mombasy wypełnionym jak zwykle po brzegi autobusem. Na nocleg zatrzymujemy się w Palm Tree Hotel, pamiętającym jeszcze czasy kolonialne. Hotel ma ogromną jadalnię, szerokie schody prowadzące na piętro i taras, na którym ktoś chaotycznie porozstawiał leżaki.
Na lotnisko, z którego odlatujemy do Europy następnego dnia, jedziemy ponad godzinę, a to za sprawą korzenia muhogo (manioku). Obiecałam przywieźć go tacie i szukałam go z kierowcą tuk tuka, zatrzymując się przy większości mijanych po drodze masoko (targów).
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze