Lot do Londynu za złotówkę
URSZULA • dawno temuJako studenci, jeśli chcemy realizować marzenie o podróżach, mamy tylko dwa wyjścia: albo prosić rodziców o pieniądze, albo ruszyć do legalnej lub nie pracy za granicą, zaharowywać się kilka miesięcy u jakiegoś kapitalistycznego rolnika, co się przypłaca trwałym uszkodzeniem kręgosłupa, by potem polecieć na dwa tygodnie zaszaleć, i to też "w granicach rozsądku", w Londynie.
“Lot do Londynu za złotówkę” głosiła reklama w Gazecie Wyborczej, której treść dotarła do mnie właśnie w chwili, gdy zastanawiałam się z Kamilem, gdzie spędzimy ferie zimowe. Jest Lądek, Lądek Zdrój, Londyn – nie ma takiego miasta, przynajmniej dla nas — studentów. Ale zaraz, przecież mamy znajomych w Londynie, u których moglibyśmy mieszkać, co zredukowałoby koszty pobytu do jedzenia, metra i ewentualnych rozrywek, a więc chyba jednak ferie w Londynie znajdują się w orbicie naszych możliwości. Jak super!
Pozostawała tylko cena przelotu, niższa niż za jednorazowy bilet ulgowy na tramwaj w Warszawie. Ponieważ żyjemy już jakiś czas w kapitalistycznej rzeczywistości, świetnie zdawaliśmy sobie sprawę, że “Lot do Londynu za złotówkę” to jedynie chwyt reklamowy, a jego niewyrafinowany, acz silny magnetyzm polega na tym, że przemilcza inne, znacznie poważniejsze koszty wiążące się ze skorzystaniem z oferty. Jednocześnie tlił się w nas płomyczek nadziei podsycany nie tyle samą reklamą, co skojarzeniem jej z szumem w gazetach i telewizji na temat tanich przewoźników, którzy ponoć wreszcie do Polski zawitali. Co nam szkodzi zadzwonić i zapytać się, ile naprawdę kosztuje bilet do Londynu? – pomyśleliśmy, wnet przechodząc od słów do czynów. Dodzwoniliśmy się pod numer infolinii taniej linii lotniczej, skąd dowiedzieliśmy się, że owszem, lot kosztuje złotówkę, ale nie do Londynu, tylko z Londynu, do tej złotówki trzeba dorzucić 80 zł opłaty lotniskowej, a tak w ogóle bilet ten można kupić tylko wtedy, gdy się wykupi lot do Londynu za 520 zł plus oczywiście opłata lotniskowa. Podziękowaliśmy grzecznie Pani operatorce z infolinii, po czym oklapliśmy bezwładnie na kanapę, gorzko zawiedzeni, tak jak każdy, kto przez chwilę uwierzył w piękny sen, który chwilę później prysł na jego oczach jak bańka mydlana.
Definitywnie nie stać było nas na lot do Londynu, ta kwestia była rozstrzygnięta, a mimo to nie zrezygnowaliśmy z poszukiwania innych sposobów na tanie dostanie się do stolicy Anglii. Po prostu ciężko nam było zrezygnować z samego pomysłu spędzenia ferii, skoro raz pozwoliliśmy mu się rozwinąć. W końcu zdecydowaliśmy się na przejazd autokarem – 30 godzin unieruchomieni w pozycji siedzącej i z podkulonymi nogami, ale przynajmniej tylko 360 zł w obie strony. Myśleliśmy, że to koniec kłopotów i ochoczo przystąpiliśmy do przygotowań do wymarzonych ferii. Tymczasem wśród znajomych rozeszła się szybko wieść, że wyjeżdżamy do Londynu i wtedy zaczęły się telefony z ostrzeżeniami: przecież do Anglii nie wpuszczają wszystkich tak po prostu! W obawie przed falą nielegalnych imigrantów oraz taniej siły roboczej pragnącej na wyspach brytyjskich zarobić trochę grosza na czarno na granicy dokonuje się starannej selekcji wjeżdżających. I by zostać wpuszczonym nie wystarczy nie wyglądać jak zdesperowany robotnik bez środków do życia i nie mieć przy sobie młotka i szpachelki. Oto jakie warunki trzeba spełniać, by nie zostać wziętym za nielegalnego imigranta: oprócz tak oczywistych rzeczy jak bilet powrotny i ubezpieczenie zdrowotne, warto mieć przy sobie aparat fotograficzny, przewodnik po Londynie, okulary słoneczne, bermudy w palemki i inne przedmioty świadczące o krajoznawczo — turystycznym celu podróży, koniecznie pokaźną sumę gotówki, ewentualnie kartę kredytową, ale co najważniejsze, to móc przedstawić numer telefonu do zacnego obywatela Wielkiej Brytanii, który gotów poświadczyć, że Cię zna i to na tyle, że np. pamięta twoje drugie imię oraz poręczyć za ciebie głową, że jesteś przyzwoitym człowiekiem wyzbytym intencji dalszego pogłębienia kryzysu na rynku pracy w Zjednoczonym Królestwie.
I kiedy szczegółowo ustalałam z Kamilem strategię, jaką przyjmiemy wobec groźnych i podejrzliwych immigration officers, nasunęła mi się refleksja, że cała ta sytuacja jest niezmiernie smutna. Dlaczego nam – bądź co bądź uczciwym studentom – wszyscy rzucają kłody pod nogi? Przejazdy nie na naszą kieszeń, nie wspominając o noclegach, a jeszcze musimy udowadniać, że nie jesteśmy tym, za kogo, z racji wieku i miejsca pochodzenia, jesteśmy uznani niejako z urzędu. Można więc powiedzieć, że jesteśmy postawieni w sytuacji, gdzie a priori jesteśmy uznani winnymi. To kiedy mamy podróżować, jeśli nie teraz, gdy jesteśmy młodzi i nam się chce (pytam się retorycznie)?
Jako studenci, jeśli chcemy realizować marzenie o podróżach, mamy tylko dwa wyjścia: albo prosić rodziców o pieniądze, albo ruszyć do legalnej lub nie pracy za granicą (co niesie za sobą ryzyko, że zostanie się oszukanym przez pośrednika, sprzedanym mafii i zagonionym do niewolniczej pracy; o takich przypadkach często piszą gazety), zaharowywać się kilka miesięcy u jakiegoś kapitalistycznego rolnika, co się przypłaca trwałym uszkodzeniem kręgosłupa, by potem polecieć na dwa tygodnie zaszaleć, i to też “w granicach rozsądku”, w Londynie.
Jest nadzieja – jak mawiał Franz Kafka – ale nie dla nas…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze