Urszula w Japonii
URSZULA • dawno temuZarówno w Transylwanii, jak i Kalifornii, które przecież dzieli pozornie wszystko, ludzie, gdy tylko się zorientowali, że jestem turystką, okazywali zainteresowanie, chcieli wiedzieć, skąd pochodzę, jakie spotkały mnie przygody i jakie wynoszę wrażenia z pobytu w ich kraju. W Japonii natomiast czułam się jak zadżumiona czy po prostu niewidzialna.
Niedawno otrzymałam od losu wspaniały prezent. W zasadzie nie powinnam mieszać w to losu — po prostu tata zrobił mi niespodziankę fundując wycieczkę do Japonii. Wiele razy jeździł do Japonii na konferencje chemików, a nawet pracował tam kiedyś przez rok, więc pomyślał, że jego córka także powinna mieć okazję na własne oczy się przekonać, jaki właściwie jest ten mityczny Kraj Kwitnącej Wiśni. No i proszę sobie wyobrazić, że piszę te słowa siedząc w przytulnej knajpce w Tokio. Popijam kawkę i obserwuję przez okno przewalające się ulicami miasta tłumy.
Japończycy są dziwni — ten pogląd zapewne podziela wiele osób, które miały okazję przypatrzeć się wycieczkom japońskich turystów. Jeżeli ktoś znajdzie się w składzie wycieczki organizowanej przez samych Japończyków, tak jak ja aktualnie, dostanie jedyną w swoim rodzaju szansę utwierdzić się w tym przeświadczeniu. Do innych wniosków po prostu nie sposób dojść. To, jak nas ugoszczono, wiele mówi o bzikach Japończyków.
Zaraz po przyjeździe zostaliśmy umieszczeni w super extra nowocześnie wyposażonych pokojach. Telewizor, DVD, komputer ze stałym łączem do Internetu nie wzbudziły we mnie zbytniego zdziwienia, ale żeby od razu sejf? Nie można też było nie zauważyć leżącej na stole, niemalże encyklopedycznych rozmiarów czarnej księgi zatytułowanej „Zasady przebywania w hotelu”. Powierzchowne przejrzenie owej księgi przyczyniło się zapewne do tego, że rozbolała mnie głowa: instrukcja korzystania z wanny i toalety, informacja, do którego kosza na którym piętrze należy wrzucać niedopałki cygar, a do którego białe tacki po rybach, pouczenie, że obsługa poinformuje nas zawczasu o zamiarze posprzątania pokoju, abyśmy mieli czas go posprzątać itd. itp. Gdy po zapoznaniu się nie tyle z treścią, co z charakterem regulaminu hotelu pomyślałam, że nic mnie już nie zaskoczy w tym kraju, bardzo się myliłam. Po kolacji, na spotkaniu organizacyjnym z kimś z zarządu hotelu musieliśmy wszyscy podpisać zobowiązanie, że w trakcie pobytu w hotelu będziemy co najmniej dwa razy dziennie myć zęby, bo leczenie dentystyczne nie zawiera się w pakiecie ubezpieczeniowym, oraz że będziemy przestrzegać ściśle wszystkich (sic!) punktów zawartych w czarnej księdze.
I tak upłynął mi pierwszy dzień pobytu w Japonii.
* * *
Nazajutrz wybrałam się z pozostałymi przedstawicielami młodzieży polskiej w liczbie trzech - dwie panie i jeden pan — na podbój Tokio. Spędziliśmy dzień w sympatyczny sposób; biegając od świątyni do pałacu, od pałacu od ogrodu, od ogrodu do centrum kultury, od centrum kultury do restauracji. Na marginesie dodam, że nigdzie na świecie, chociaż może mam wąski punkt odniesienia, bo poza USA, Egiptem i większością krajów Europy nigdzie indziej nie bywałam, nie zakosztowałam tak pysznego jedzenia jak w Japonii. Niemile zaskoczyło mnie natomiast zachowanie Japończyków względem obcokrajowców. Zarówno w Transylwanii, jak i Kalifornii, które przecież dzieli pozornie wszystko, ludzie, gdy tylko się zorientowali, że jestem turystką, okazywali zainteresowanie, chcieli wiedzieć, skąd pochodzę, co mnie przyciągnęło w ich strony, czy miałam tu jakieś przygody i jakie odnoszę wrażenia z pobytu w ich kraju. W Japonii natomiast czułam się jak zadżumiona czy po prostu niewidzialna. Japończycy odgrodzili się od nas ścianą milczenia i obojętności, udawali, że nas nie widzą. Po kilku nieudanych próbach nawiązania kontaktu odpuściłam sobie. Jedna z Polek wiele lat uczyła się japońskiego, ale znajomość języka tubylców też na niewiele się jej zdała. Gdy pytała się przechodnia Japończyka o drogę w jego ojczystym języku, odpowiadał zwykle po angielsku, że nie wie albo nie odpowiadał w ogóle, tylko z przerażeniem malującym się na twarzy oddalał się pospiesznie udając, że nie słyszał pytania.
Podziwiałam piękne kimona ślubne, których ekspozycja zajmowała całe piętro eleganckiego domu towarowego, gdy tak po prostu podszedł do mnie pan w średnim wieku i zapytał po angielsku, z jakiego jestem kraju. Gdy wyjawiłam mu nazwę mojej ojczyzny, on na to, że Chopin, Wałęsa i bigos. Gdy już dałam się nabrać, że ten Pan coś wie o Polsce i może nawet interesuje się kulturą polską, zapytał się mnie, czy u nas też są tajfuny i czy Polki biorą ślub w kimonach, czy też może w takich sukniach, jakie noszą panny młode na amerykańskich filmach. Wtedy zrodziło się we mnie podejrzenie, że ten człowiek nie ma pojęcia o świecie poza Japonią, ale nie dał mi szansy rozwiać moich wątpliwości, bo po chwili spojrzał na zegarek i powiedział: „Thank you very much. It was my English practice”, po czym ukłonił mi się nisko i odszedł. Gdy osłupiała opowiedziałam o tym naszemu przewodnikowi, uświadomił mi, że rozmowy przebiegające według opisanego powyżej schematu zdarzają się tu bardzo często, ponieważ nauczyciele angielskiego zadają Japończykom konwersację z obcokrajowcem jako pracę domową. Więc ten interesowny dżentelmen okazał się wyjątkiem… potwierdzającym regułę.
Ale Japonii nie nazywano by Krajem Kwitnącej Wiśni, gdyby nie wiele zdumiewających zalet, jakie niesie za sobą życie na tych małych wysepkach dalekiej Azji, o czym opowiem przy następnej okazji.
Na razie przecieram oczy ze zdumienia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze