„Prometeusz”, Ridley Scott
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNajbardziej oczekiwany film tegorocznych wakacji. Kto ma ochotę na szalenie efektowny wizualnie, prezentujący najnowsze możliwości kinowej techniki wakacyjny blockbuster, ten zawiedziony nie będzie. Ale ci wszyscy, którzy uwierzyli, że Scott uchyli rąbka prawdziwych tajemnic, poczują się zrobieni w konia.
Najbardziej oczekiwany film tegorocznych wakacji. Podstarzały geniusz science-fiction, Ridley Scott do motywów znanych z dawnych produkcji (przeważa seria o Obcym, ale są też wątki m.in. z Blade Runnera) dopisuje tu całą mitologię, kosmogonię, eksponuje fundamentalne pytania „od zawsze” nurtujące ludzkość itd. Jak mu ta metafizyka za setki milionów dolarów wychodzi? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Najwięcej – jak zwykle – zależy od oczekiwań, jakie przed Prometeuszem stawiać będziemy my, widzowie.
Koniec XXI wieku. Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) i Charlie Holloway (Logan Marshall-Green) od dawna zajmują się badaniem prehistorycznych cywilizacji. Koncentrują się na (w uproszczeniu) wątkach Danikenowskich: zapisane w naskalnych malowidłach wizyty pozaziemskich przybyszy mają pomóc im rozwikłać odwieczną zagadkę, odkryć genezę ludzkości. Wspólny we wszystkich źródłach obraz galaktyki, której pierwotni nie mieli szans „gołym okiem” dostrzec uwiarygodnia mrzonki badaczy: potężna korporacja Weyland wykłada niezbędne fundusze, udostępnia statek kosmiczny (tytułowego Prometeusza) i tak zaczyna się podróż w poszukiwaniu mitycznych stwórców, tzw. Inżynierów. Ekspedycją dowodzą sympatyczny poszukiwacz przygód, kapitan Janek (Idris Elba) i bezduszna przedstawicielka korporacji, Meredith Vickers (Charlize Theron). W skład załogi wchodzi zespół naukowców-najemników, android David (Michaela Fassbender) i jak się z czasem okaże, zahibernowany fundator całej wycieczki, opętany chęcią poznania początków ludzkości Peter Weyland (Guy Pearce).
Scott zaczyna długim, klimatycznym wstępem. Serwuje widzowi kilka zawiązań akcji, porywa się nawet na pocztówkę z początków życia na Ziemi i – o dziwo – wychodzi mu to całkiem nieźle. Film powoli nabiera tempa, twórcy bezbłędnie budują tajemniczy nastrój, bawią się kreśleniem obrazu niedalekiej przyszłości. Całość specyficznie pęka, kiedy ekipa dociera do punktu przeznaczenia odnajdując monumentalną piramidę Inżynierów. Dalej Prometeusz sprawdza się jako zapierające dech w piersiach widowisko. Film Scotta olśniewa urodą kadru. Scenografia, kostiumy, plenery, ale też efekty specjalne i w ogóle (wyraźnie wsparta na pomysłach H.R. Gigera z Obcego) cała koncepcja wizualna na długo zapadają w pamięć. Nie ma tu też taniego efekciarstwa, większość ujęć rozgrywa się w zamkniętych przestrzeniach, klaustrofobicznych pieczarach itd. Jest efektownie, ale też na swój sposób kameralnie.Tak więc wygląda to wszystko wspaniale. Jest też bardzo przyzwoicie zagrane. Na pierwszy plan wybija się (jak zwykle) genialny Fassbender: gdyby nie jego David w całym Prometeuszu zabrakłoby choć odrobiny dwuznaczności, podskórnego niepokoju itd. Ale i pozostali (obsadzeni zgodnie z predyspozycjami) aktorzy radzą sobie nad wyraz przyzwoicie. Gorzej kiedy zaczynamy dociekać sensu. Tu twórcy zawodzą na całej linii. Zażenowanie budzą zarówno wątki metafizyczne, jak i zwykła rewizja spójności scenariusza. Bo Scott rzeczywiście porywa się na prawdziwą metafizykę. Pyta o sens, chce dostrzec początek, ale i koniec, zajrzeć na drugą stronę, zrozumieć życie po życiu itd. Powstaje z tego typowo hollywoodzki (a więc nad wyraz powierzchowny) mętlik cytatów z rozmaitych systemów filozoficznych i religijnych. Jeszcze gorzej jest, kiedy (już po zadaniu pytań) przychodzi czas na udzielenie odpowiedzi. Twórcy uciekają się do od dawna znanego zabiegu: Inżynierowie okazują się być niezbyt przychylnie nastawieni, a więc nie czas już na filozofowanie, dalej trzeba zwyczajnie wiać. Niestety: dopiero na etapie „ucieczkowym” widać, jak kruchą materią jest w Prometeuszu scenariusz. Co i rusz straszą tzw. dziury w logice narracji, nic tu do siebie nie pasuje, całość coraz częściej zalatuje zwykłą bzdurą.
Stąd wspomniana na wstępie rola oczekiwań. Kto ma ochotę na zwykły, a więc szalenie efektowny wizualnie, prezentujący najnowsze możliwości kinowej techniki itd., wakacyjny blockbuster, ten prawdopodobnie zawiedziony nie będzie. Ale ci wszyscy (a są ich miliony), którzy uwierzyli, że Scott uchyli rąbka prawdziwych tajemnic, poczują się – najdelikatniej mówiąc – zrobieni w konia. W tym kontekście drażnić też będzie otwarte, ewidentnie zapowiadające kontynuację, zakończenie. Kontynuację, która ma jakoby nie powstać, ale w to już raczej – po seansie Prometeusza - nikt nie uwierzy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze