Magiczne miejsce
MAGDALENA SZWARC • dawno temuJest takie miejsce magiczne, które warto odwiedzić, kiedy człowiek przestaje już wierzyć w cokolwiek. Mam na myśli dworzec. Lotniczy najlepiej, bo tam cały strumień miłości przelewa się jednym wąskim przejściem i łatwo go wtedy obserwować.
Drzwi rozsuwane, wyklejone lustrzaną folią. „Granica celna. Wstęp surowo wzbroniony” - głosi napis. Niby nie widać, co dzieje się w środku, ale stęsknionym oczom udaje się coś podpatrzyć. Kogoś najmilszego, wyczekiwanego, kto właśnie powraca z dalekiej podróży. Prawie już jest, samolot wylądował. Nie może być dalej niż 200–300 metrów stąd, 15–20 minut od nas. – Proszę się nie martwić, jak wylądował godzinę temu, to albo do niego nie wsiadła, albo zaginał gdzieś bagaż i musi dopełnić formalności – drobną staruszkę pociesza silny mężczyzna po czterdziestce. Ona czeka na córkę. Z Australii ma przylecieć, z przesiadką. Nie widać jej jeszcze. Nie może matczysko do niej pójść, szukać. Nie mogłaby tam wtargnąć, nawet gdyby strażnicy się zagapili — aparat otwierający magiczne drzwi ma czujniki tylko wewnątrz zakazanej strefy.
Do drzwi zbliża się postać. Każdy stoi wpatrzony, w każdym ruchu szukając podobieństw do wyczekiwanej przez siebie osoby. Drzwi otwierają się: wózek, na nim płaska walizka, plecak, walizeczka, torba, oraz składany wózeczek dla dzieci. Na samym czubku przerażony, śniady dwulatek, z wielkimi i szeroko otwartymi oczami. Blada mama popycha ten cały majdan. Mijają drzwi, mijają barierki i już maluch wpada w objęcia babci. Zadziwiony nieco, bo pani raczej obca mu się wydaje, ale musi się czuć bezpiecznie, skoro nie płacze. Obok siostry ściskają się na powitanie. Dorosłe. Nawet do siebie podobne.
Łzy w oczach są tu na porządku dziennym. Co krok, co chwilę rozgrywa się podobna scena. Wprawdzie w innej obsadzie, w innym układzie, ale spektakl jest zawsze o tym samym i szczery do bólu. Prawdziwy, nie ma wątpliwości.
— Tata!!! — wrzeszczy trzylatek i pędzi w kierunku barierek. Za nim, z kilkusekundowym opóźnieniem, bo się zagapił, młodszy brat (ze smokiem w ustach i bukiecikiem stokrotek w dłoni) oraz starsza siostra, kto ręką podtrzymuje kapelusz. Może czteroletnia. Pasażer przykucnął pozwalając, by cała ta hałastra go obstąpiła, obsiadła jak muchy, poskakała po głowie. Długo musiał na to czekać, bo teraz krzyczą już wszyscy czworo, kto głośniej. Dopiero po chwili, z tłumu przysuwa się do nich kobieta. Mama. Jakby chciała się uprzednio z boku nacieszyć wybuchem tej radości.
Drzwi znów się otwierają. Przechodzi grupa wysokich, przystojnych, młodych mężczyzn. Wszyscy noszą takie same identyfikatory i długie, 3-metrowe, pomarańczowe tuby. Pewnie sportowcy. Uśmiechają się, chociaż nikt ich nie wita.
Czekamy. Czekam. Mija mnie mężczyzna z dzieckiem na rękach. — Patrz, patrz na mnie! – zniecierpliwiony maluch przesuwa rączkami jego twarz do swojej twarzy. – A w domu jest samolot. Taki jak ten twój. Sam zbudowałem – mówi z dumą patrząc ojcu prosto w oczy.
Wzdłuż barierek nerwowo drepczą dwie starszawe, choć radosne zakonnice. Jedna z bukietem polnych kwiatów, druga z różańcem. Na kogo czekają? Może na wracającą z misji współsiostrę? Nie wiem. I już się tego nie dowiem, bo właśnie przez drzwi przechodzi ktoś, na kogo czekałam. — Zgubił się bagaż, dlatego tak długo trwało. – mówi. Tymczasem ja nie żałuję żadnej z tych kilkudziesięciu chwil, które spędziłam tu, czekając.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze