Jedzenie - narkotyk XXI wieku!
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuŻyjemy w czasach, w których atrakcyjny wygląd liczy się w większym stopniu niż inteligencja, a skomplikowane operacje i zabiegi kosmetyczne stają się coraz bardziej popularne nie tylko wśród dorosłych, ale i nastolatków. Nic więc dziwnego, że psycholodzy mówią o nowej formie uzależnienia, nękającej mniej lub bardziej zamożnych obywateli nowoczesnego świata. Jedzenie - oto nasz narkotyk. Stanowi poważny problem, który trzeba błyskawicznie rozwiązać.
Żyjemy w czasach, w których atrakcyjny wygląd liczy się w równym (jeśli nie większym) stopniu niż inteligencja i komunikatywność, a skomplikowane operacje i zabiegi kosmetyczne (korekcja biustu, wybielanie zębów, liposukcja itp.) stają się coraz bardziej popularne nie tylko wśród dorosłych, ale i wśród nastolatków. Nic więc dziwnego, że psycholodzy mówią o nowej formie uzależnienia, nękającej mniej lub bardziej zamożnych obywateli nowoczesnego świata. O jedzeniu!
Znacznie bardziej podstępne niż moda na operacje plastyczne jest uzależnienie od jedzenia, które samo w sobie jest niezbędne dla funkcjonowania organizmu (chociaż są tacy, co żywią się energią słoneczną), ale w nadmiernej ilości prowadzić może do poważnych chorób. Sprawa banalna i oczywista, ale jeśli zastanowimy się nad jej konsekwencjami, może nie kupimy po raz kolejny słodkich żelków albo czekoladowego batonika w rozmiarze XXL?
Ciekawe wyniki badań zaprezentowali naukowcy z Uniwersytetu w Manchesterze. Otóż przebadali oni 22 mumie Egipcjan piastujących ważne funkcje w państwie, m.in. kapłanów. W 9 przypadkach znaleziono w organizmach objawy zwapnienia naczyniowego oraz innych problemów kardiologiczno– naczyniowych. Taki wynik nikogo nie zdziwił, skoro, jak informują nas źródła historyczne, egipscy kapłani jedli jak bogowie i dlatego młodo umierali. W trakcie obrzędów (powtarzanych 3 razy w ciągu dnia) stawiano przed posągami bóstw olbrzymie talerze z przyrządzonym mięsem drobiowym oraz naczynia z winem i piwem. Pożywienie i napoje były błogosławione przez kapłanów i zabierane przez nich do domu, aby tam można było zjeść je wspólnie z rodziną. Efekt był jednoznaczny: problemy z otyłością (nie tak znaczną jak dziś) oraz choroby kardiologiczne. Co ważne, egipski chłop nie cierpiał na tego typu dolegliwości, bo jego dieta (z konieczności) oparta była na zbożu i warzywach.
Dziś wszystko się powtarza. Zauważamy jednak osobliwą różnicę: bogaci przerzucają się na jedzenie niemodyfikowane genetycznie, z odpowiednio prowadzonych plantacji; odżywiają się świadomie, w sposób przemyślany, preferując chociażby kuchnię śródziemnomorską. Natomiast osoby mniej zamożne lub z trudem wiążące koniec z końcem nie mają pieniędzy na wykwintną kuchnię lub znacznie mniej czasu na kulinarne eksperymenty w domu. Trudno zmienić przyzwyczajenia robotnika, który po skończonej pracy lubi zjeść golonkę, popijając ją piwem. Prawdopodobnie na widok czegoś zielonego na talerzu zmęczony przedstawiciel klasy robotniczej skrzywiłby się z niesmakiem i poszedł do baru, aby uzupełnić zapas „niezbędnego” tłuszczyku.
Badania medyczne wskazują na istotną prawidłowość. Mieszkańcy krajów zamożnych, chociażby Europy i Ameryki Północnej, spożywający duże ilości czerwonego mięsa, cierpią na trudno wyleczalny nowotwór trzustki. Natomiast osoby gustujące w pokarmach wędzonych, marynowanych i solonych (Japończycy, Chilijczycy, Kostarykanie, Chińczycy, Islandczycy oraz obywatele Europy Wschodniej), chorują na nowotwór żołądka, odpowiedzialny za mniejszą ilość zgonów (można go wyleczyć poprzez radykalne wycięcie chorego organu). Okazuje się, że większe spustoszenie powoduje „dieta” tłusta, obfitująca w mięso pieczone, smażone i gotowane, niż kuchnia krajów ubogich lub korzystających z zasobów mórz i oceanów.
Przypomina się scena z filmu dokumentalnego Brand New World. Jednym z jego bohaterów jest człowiek, który po kilkunastu latach mieszkania w Indiach jako sadhu (święty) przyjechał z powrotem do swojej ojczyzny, Wielkiej Brytanii. Mężczyzna czuje się zaskoczony i zdezorientowany, bo w Indiach do przeżycia wystarczały mu 3 – 4 podstawowe produkty (mąka, ryż, kasza, warzywa i owoce), a w typowym hipermarkecie ma do czynienia z kilkudziesięcioma tysiącami produktów. Czy jest nam to naprawdę potrzebne?
Z całą pewnością utraciliśmy zaufanie do jedzenia produkowanego dla marketów i dyskontów spożywczych, poszukując produktów regionalnych, wytwarzanych w małych masarniach, spółdzielniach mleczarskich itp. To na pewno interesujące rozwiązanie, ale jeśli sami nie wyprodukujemy jedzenia, nigdy nie będziemy mieli pewności co do jego składu.
W wywiadzie opublikowanym w miesięczniku National Geographic dr Jarosław Derejczyk stwierdził, że długość życia wydłuża się u tych, którzy nie dojadają lub głodują co pewien czas. Otóż po zakończeniu II wojny światowej prowadzono badania nad więźniami obozów niewoli. Stwierdzono wtedy, że ludzie ci, z powodu ciągłego niedożywienia, uniknęli zaawansowanej miażdżycy i żyli dłużej niż obywatele odżywiający się normalnie.
Ale wróćmy do współczesności. Specjaliści od zdrowego żywienia przestrzegają przed objadaniem się, radząc, by po zjedzeniu średniej lub małej porcji pożywienia odczekać trzy minuty i przekonać się, czy nasz organizm nadal jest głodny. Taka sugestia jest o tyle słuszna, że typowy żołądek ma wielkość dwóch złączonych ze sobą pieści, kiedy u osób z otyłością jego kształt przypomina piłkę koszykową lub lekarską. Cóż z tego, skoro mamy własne rozwiązania tego typu problemów. Po zjedzonym talerzu frytek z karkówką, popijamy dietetyczny napój z bąbelkami, który nie ma w sobie ani odrobiny cukru. I wydaje nam się, że to wystarczy!
Nancy Saunders, dietetyk z Chateauguay Valley Regional High School w Ormstown w Kanadzie twierdzi, że małe porcje jedzenia są doskonałym sposobem na zarządzanie swoją wagą. Porcje w rozmiarach Super size me – twierdzi Saunders – przyczyniają się do otyłości. A jeśli chcemy o siebie zadbać, zmniejszajmy i urozmaicajmy posiłki – to wspaniała kombinacja. Interesującym rozwiązaniem okazuje się również jedzenie pałeczkami. Dzięki temu dostarczamy do żołądka małe porcje posiłków, które łatwiej jest strawić. A oprócz pałeczek warto stosować małe naczynia. Pisze o tym John Casey w artykule Małe posiłki, duże korzyści zdrowotne, opublikowanym na portalu Medicinenet.com.
Postawmy pytanie: czy coraz częściej, w przypadku zdrowych członków społeczeństwa, nie mamy do czynienia ze swoistą formą zaburzenia określanego mianem „jedzenia kompulsywnego”? Jego istotą jest spożywanie dużych ilości pożywienia bez odczuwania głodu fizycznego. Rysuje się tu jeszcze jedna analogia: osoby uzależnione od shoppingu kupują produkty zupełnie im niepotrzebne – wyrzucają je po kilku dniach lub nawet nie wyjmują z pudełka. Aż strach bierze na myśl jak blisko jest nam do osób uzależnionych. Ale na tym polega życie w czasach szalejącego konsumpcjonizmu. Nie wystarczy nam jeden portret Marilyn Monroe – trzeba go zmultiplikować, jak zrobił to Andy Warhol. Podobnej transformacji podlegają produkty żywnościowe, bo mamy w naszych sklepach kilka lub kilkanaście marek czekoladowych batoników, gum do żucia, soczków, lodów itp. I wszystkiego musimy spróbować, bo przecież nic tak nie poprawia naszego wizerunku jak fakt, że nie ma rzeczy, której nie możemy kupić.
Oto nasi śmiertelni wrogowie: anoreksja, czyli jadłowstręt psychiczny, którego przyczyną, oprócz czynników biologicznych, są oczekiwania co do wyglądu naszego ciała (anoreksja kilkanaście razy częściej występuje u dziewcząt niż chłopców). Mamy również bulimię, czyli żarłoczność psychiczną, objawiającą się utratą kontroli nad ilością spożywanych pokarmów. To dowód na to, że jedzenie stanowi poważny problem, który musimy błyskawicznie rozwiązać.
Źródła: Russell Jenkins, Egyptian priests ate like gods – and paid by dying young (www.timesonline.co.uk)
John Casey, Little Dishes, Big Health Benefits (www.medicinenet.com)
Wywiad z dr Jarosławem Derejczykiem (www.national-geographic.pl)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze