Teatrzyk podwórkowy
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuTak się jakoś złożyło, dosyć niefajnie, że mnie proszę Państwa ugryzł pies. O mojej obgryzionej nodze za dużo nie będzie, bo ona sama w sobie nie jest tak fascynująca, jak wydarzenia wokół, choć niektórzy mogą przyznać, że moje nogi (ale razem do kupy) bywają całkiem fajne, o ile sobie na nich w części górnej nie zapuszczę cellulitu, a w dolnej włosków na łydce (depilacja laserowa ciągle czeka).
No — ale wracajmy do tragicznych wydarzeń. Wieczór, wały rzeczki Rudawy, szalejący pies. Jak mnie ktoś zna, to wie, że w takich sytuacjach dostaję histerii. Pies odgryzł kawałek, połknął i zwiał, a ja zostałam samotrzeć na wałach Rudawy z resztą nogi i rowerem. O, fascynujące służby ratunkowo-policyjne, na które — jakby nie było niechętnie, ale jednak — płacę podatki! Kiedy wróciłam tam parę dni później, żeby poszukać — nie tyle kawałka nogi, co właścicieli psa, i znalazłam, i wezwałam policję (a co), łysy policmajster z imponującym karczychem i czołem pooranym licznymi, w większości mało udanymi próbami wywołania konstruktywnej myśli, zadał mi zagadkowe pytanie, dlaczego nie czekałam na policję w dniu zdarzenia i na miejscu zdarzenia. Otóż nie czekałam, bo pojechałam na pogotowie, a nawet gdyby pogotowie przyjechało łaskawie do mnie, obawiam się, że czekanie wspólnie z psem, który właśnie trawił kawałek odgryzionej nogi byłoby może życzeniem rzeczonego psa, ale moim trochę mniej. Pomińmy.
Na pogotowiu pojawiłam się z moim prywatnym męskim saportem, a z dziesięć minut po mnie, również z saportem i również męskim, pojawił się słynny reżyser L. Męski saport słynnego reżysera był nieco mniej słynnym, ale jednak, aktorem S. Poza moim męskim saportem, reżyserem L., moją nogą, saportem reżysera L. i kolegą saportu reżysera L. (skomplikowane), w kolejce przed nami czekał jeszcze dresiarz, dresiarka, babinka i kobiecinka, znaczy się samo pospólstwo. Czekanie na pogotowiu w towarzystwie reżysera L. może być nobilitujące, tym bardziej, że reżyser L. jest moim ukochanym reżyserem i jak miałam szesnaście lat i później, przez cała resztę życia, biegałam do teatru na spektakle reżysera L., z udziałem aktora S., biegałam z uwielbieniem, ponieważ reżyser L. był (jest) genialnym reżyserem, a (żeby nie było) ja biegałam na jego przedstawienia jeszcze zanim świat odkrył jego geniusz i na ten przykład na jednym z przedstawień byłam równo szesnaście razy i znam na pamięć i niektóre cytaty z tegoż mi czasem łażą po głowie w sytuacjach odpowiednich.
Sytuacja była jak najbardziej odpowiednia, żeby mi przyszło do głowy rozpaczliwe zawołanie z mojej ukochanej sztuki w reżyserii reżysera L., które brzmi mianowicie: "Dlaczego nikt nie pracuje? Dlaczego nikt nie pracuje?!!!". Jeśli napisałam, że na pogotowiu była moja noga, mój męski saport, reżyser L., saport reżysera L., kolega saportu reżysera L. (skomplikowane), dresiarz, dresiarka, babinka i kobiecinka, to dlatego, że początkowo i w ogóle przez długi czas wydawało się, że w budynku nie ma nikogo innego i dopiero jak przyjechała policja z jakimś niby to poszkodowanym (ale nie wiadomo — co prawda miał osmaloną twarz, ale przy okazji był w kajdankach), to drzwi się roztworzyły i naszym oczom ukazała się mnogość pracowników pogotowia, którzy w trybie pilnym zajęli się osmaloną gębą tego zakajdankowanego świra.
Dopiero wówczas aktor S. dostał tego ataku. Co prawda to reżyser. L. czekał na lekarza (w przeciwieństwie do mnie jednakowoż nie krwawił), ale siedział w miarę spokojnie i tylko — jak to reżyser — patrzył na poczynania swojego aktora i zapewne w duszy je oceniał. Aktor S. wstał powoli, ale ledwo jego ciało podniosło się do pionu, dostał jakiegoś przyspieszenia. Pobiegł korytarzem w kierunku przeciwnym do — jakby się zdawało — słusznego, bo gdzieś w pustkę i ciemność przeciwległą do izby przyjęć i przez jedną sekundę się zastanawiałam się po jaką cholerę, ale ponieważ jestem wykształcona i bywam w teatrze, to zaraz sobie uświadomiłam, że on po prostu szuka jakichś kulis, z których mógłby wychynąć i w rzeczy samej — w absolutnej ciszy z mroku korytarzy pogotowia wyłonił się aktor S. i scenicznym szeptem wycedził (za przeproszeniem): “Skurwysyny…”. Nabrał powietrza, ręce mu scenicznie zwisały po bokach, nabrał tego powietrza ze trzy razy, żeby w końcu wydobyć z siebie ryk: “Skurwysyyyyynyyyyyyy……!”. Budynek zadrżał w posadach, aktor S. ruszył na środek sceny, omal nie wyrżnął o krwawiącą nogę na widowni (moją) i przed nieliczną publicznością (dresiarz, dresiarka, babinka i kobiecinka — no i ja z moim saportem — jedyni, którzy byliśmy w stanie docenić jego aktorskie poczynania) odstawił spektakl rozpaczy i wściekłości, że reżyser L. czeka w kolejce, a tu bez kolejki przyjmują wariata w kajdankach, który prawdopodobnie na własne życzenie zrobił se wybuch w pobliżu swojego paszczowca. “Skandal!”, krzyczał aktor S., “nie do wiary!” (gdzie są moje okulary — a to już z innej sztuki), to się miotał, to niby w bolesnej refleksji nad polską służbą zdrowia przygasał, żeby znowu za chwilę przeszywająco jęknąć, bluzgnąć, znowu zgasnąć i znowu wybuchnąć. Fascynujące. Prawdę powiedziawszy była to wspaniała i bardzo pouczająca sztuka współczesna, dzięki której na chwilę zapomniałam, że mnie noga boli i że w kolejce przede mną i reżyserem L. jest jeszcze parę osób, znaczy się dresiarz, dresiarka, babinka i kobiecinka.
Wszyscy byliśmy porażeni spektaklem. Wszyscy poczuliśmy się bliżej Absolutu, bliżej Boga, szczególnie ci, którzy już naprawdę źle się czuli. W tym zatraceniu nikt nie zauważył, że osmalony świr opuścił izbę przyjęć (już bez kajdanek), że w drzwiach izby przyjęć stanął pan doktor i zapytał, kto następny w kolejce.
"Ja" - odparł skromnie reżyser L. i zniknął w gabinecie.
Czyż nie zostało powiedziane, że ostatni będą pierwszymi?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze