Cierpliwość do cierpienia
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuSprawa doktora Mirosława G., którego przypadek ABW opatrzyła kryptonimem „Mengele”, skłoniła mnie do pewnych przemyśleń na temat medycyny w ogóle. Przyszło mi do głowy, że w czasach kiedy medycyna powinna święcić triumfy, panuje powszechne przekonanie, że jesteśmy coraz bardziej chorzy. Dlaczego?
Kilka ostatnich dziesięcioleci to w medycynie czas naprawdę wielkich odkryć i dokonań: znamy ludzki genom, mamy możliwość przeszczepiania narządów niezbędnych do życia, medycyna nuklearna pozwala na niezwykle precyzyjną diagnostykę; umiemy też zapładniać pozaustrojowo i klonować. A jeszcze w okresie międzywojennym we Francji jedna czwarta mieszkańców cierpiała na syfilis, z powodu którego umierało rocznie około 140 tysięcy ludzi; z powodu rzeżączki rodziło się każdego roku 40 tysięcy martwych dzieci; gruźlica była chorobą tak powszechną, że musiano otworzyć sieć przychodni i szpitali zajmujących się tylko chorymi na suchoty. Aż do czasów powojennych w Europie wciąż wybuchały dziesiątki epidemii groźnych zakaźnych chorób.
Inne było jednak podejście do fizycznego cierpienia. Jak w „Historii życia prywatnego” pisze Gérard Vincent, ból i inne cielesne dolegliwości zaliczano do życia codziennego i nikt nie traktował ich jako porażki medycyny. Vincent zauważa również, że przed pierwszą wojną światową przyjmowano znacznie mniej niż dziś środków przeciwbólowych i nasennych. Pisze: Wojna 1914–1918 wyglądałaby zapewne inaczej, gdyby kombatanci nie byli oswojeni z cierpieniem.
Od pierwszej wojny minęło sporo czasu. Medycyna coraz lepiej radzi sobie z naszym ciałem – nauki medyczne, podzielone na dziesiątki wąskich specjalizacji, wciąż pogłębiają wiedzę o ludzkim ustroju. Przybywa coraz więcej skomplikowanych narzędzi i urządzeń, dzięki którym lekarze mogą dokonywać prawdziwych cudów. Wiedza medyczna dzięki internetowi i innym mediom stała się bardziej dostępna dla zwykłych śmiertelników.
Zasadniczo jednak zmieniło się nasze podejście do bólu — nie traktujemy cierpienia (rozumiem przez nie szeroki zakres boleści: od najcięższych chorób do lekkiego dyskomfortu, w końcu dla każdego ból jest czymś innym i każdy ma inny próg bólowy) jako części naszego życia. Cierpienie jest zjawiskiem niepożądanym, które musi być natychmiast zlikwidowane, a jego przyczyny usunięte. Nie mamy czasu cierpieć, nie mamy cierpliwości do cierpienia. Dodatkowo choroba to rzecz wstydliwa: bardzo rzadko zdarza się, żeby kiedy umiera osoba publiczna, podano do wiadomości przyczynę jej śmierci. Sławni odchodzą najczęściej „po długiej walce z chorobą”.
Nie chcemy też przyznawać się do różnych przypadłości: to zaprzeczenie obowiązującego modelu człowieczeństwa. Powinniśmy być przecież zdrowi, uśmiechnięci i pełni energii. Ale chorujemy, bo choroba, tak samo jak śmierć, jest częścią naszego życia. I tu pojawia się problem: szeroko pojęte media, a zwłaszcza telewizyjne reklamy dają nam do zrozumienia, że na wszystko jest lekarstwo. A to przecież nieprawda. Mimo wielkiego postępu w medycynie nauka wobec wielu przypadków bywa zwyczajnie bezradna.
Inną sprawą jest, że zachodnia medycyna – zasadniczo różniąca się od medycyny Wschodu i skupiona na poszczególnych narządach ludzkiego ciała – przestała widzieć człowieka jako jedność. Współczesny pacjent doświadcza poczucia, iż jest zbiorem niemających ze sobą nic wspólnego organów. Znów, jak pisze Vincent, na początku XX wieku lekarz rodzinny był lekarzem dusz, trzymającym w rękach, niezależnie od objawów chorobowych, nici historii rodzinnych w jej wymiarach uczuciowych i społecznych, ściśle ze sobą związanych. Znaczy, że był dopuszczony do najgłębszych sekretów psychiki pacjenta, będącej niekiedy przyczyną wielu najrozmaitszych schorzeń. Potrafił połączyć ze sobą fakty z życia chorego z jego chorobą. W pewnym sensie lekarz rodzinny w przeszłości działał tak jak lekarze ze Wschodu: często leczył duszę, nie tylko ciało.
Jeszcze jedno odróżnia medycynę Wschodu od zachodniej: tam nie istnieje pojęcie hipochondrii. Jeśli ktoś czuje się chory, znaczy, że jest chory, i nie jest istotne, że nie ma żadnych objawów w ciele. Według medycyny chińskiej wszystkie choroby biorą się z psychiki, co potwierdza dziś zachodnia psychologia. Zdaje się, że popularne powiedzenie „w zdrowym ciele zdrowy duch” powinno dziś brzmieć nieco inaczej: zdrowy duch, zdrowe ciało.
Można chyba zaryzykować twierdzenie, że idealnym współcześnie lekarzem byłby ktoś, kto dysponując nowoczesnymi narzędziami i urządzeniami, starałby się jednocześnie zgłębić psychikę pacjenta, zdając sobie sprawę, że jest on jednością i ma duszę czy – jak kto woli – psychikę; nie jest tylko wątrobą, żołądkiem czy macicą. Być może tak właśnie będzie wyglądała medycyna przyszłości – połączy w sobie na nowo wszystkie dokonania w dziedzinie badań nad ludzkim umysłem i ciałem, mądrość Wschodu z nauką Zachodu. Pacjenci nauczą się cierpliwie cierpieć, bo doktorzy będą umieli im w tym pomóc. Tymczasem polscy lekarze muszą strajkować, by otrzymywać godne wynagrodzenie za swoją trudną i odpowiedzialną pracę. Do wielkich zmian jeszcze nam daleko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze