Posezonowa wyprzedaż
MARTYNA KAMIŃSKA • dawno temuMyślałam, że po świętach będzie znacznie łatwiej zrobić zakupy. Mniej ludzi, uzupełniony i, co najważniejsze, przeceniony towar w sklepach, coraz mniej kolęd, powoli znikające ozdoby i cały ten świąteczno-sylwestrowy blichtr. Jednak zderzenie z handlową rzeczywistością okazało się okrutne.
Zdjęłam już z siebie strój bramkarza hokejowego (bo w święta łatwo dostać od jakiejś pani z łokcia, a taki strój amortyzuje uderzenia), a co za tym szło – odzyskałam swobodę ruchów. Krem z wyższej półki, kurtka z wieszaka? Proszę bardzo. Wszystko znowu będzie dostępne. Szczęśliwa i pełna optymizmu wyruszyłam na podbój sklepów.
Dwadzieścia minut spędzone na poszukiwaniu miejsca parkingowego też może być przyjemnością. Ale nie dla mnie. Niech żyją małe miejskie autka!
Zostaw płaszcz w szatni, będzie ci wygodniej — myślałam. Kiedy już odczekałam piętnaście minut w kolejce, jakiś niezbyt sympatyczny pan z miną, z której „aż wylewał się optymizm”, rzucił mi numerek i przeciągnął moim płaszczem po ziemi. Rzuciłam nieśmiałe „dziękuję” i zostawiłam złotówkę, bo napis widniejący przy ladzie mówi „dobrowolna opłata za szatnię wynosi 1zł” i to chyba był mój kolejny błąd. Mężczyzna z szatniarza zmienił się w potwora, niezadowolonego z wysokości opłaty.
Niezrażona wcześniejszymi potknięciami, ruszyłam do pierwszego sklepu. Było mi wygodnie bez płaszcza, jedynie z torebką na ramieniu. To uczycie jednak szybko przesłonił mi tłum, którego po świętach wcale nie ubyło. Miałam nawet wrażenie, że przybyło. Przez moment czułam się jak na planie filmu Atak klonów. Takich tłumów już dawno nie widziałam. Wszyscy spragnieni zakupów — trzeba jakoś nadrobić stracony za stołem czas. Poza tym to zawsze jakiś przejaw aktywności fizycznej, a przecież wszędzie trąbią, że trzeba spalać kalorie — w szczególności te świąteczne.
W sklepach głównie wieszaki uginające się od błyszczących sylwestrowych kreacji. I obrazek jak z pola bitwy, albo jak z programu przyrodniczego o życiu hien. Bieganie między wieszakami, krzyki, prawie że wyrywanie sobie z rąk. Miałam wrażenie, że za chwilę dojdzie do rękoczynów. Rozglądam się niepewnie — pojawiły się nowe gondole ze stałą wyprzedażą. Przecież styczeń to miesiąc posezonowych obniżek. Tu 20%, tam 50%… Kilka kiecek po okazyjnych cenach, do tego bluzeczka, spodenki i kilka złotych mniej w portfelu. Przezornie stwierdzam, że może ominę to „widowisko”, żeby znowu nie zostać poturbowaną i udaję się do następnego sklepu. Moje wycofanie się było jedynie podyktowane troską o własne zdrowie fizyczne. Choć może psychiczne również, bo takie widoki psują humor na długo.
W kolejnych sklepach niestety wcale nie lepiej. Zrezygnowana i nawet bez jednej torby z choćby najmniejszym zakupem, idę na kawę. W końcu po takiej bieganinie należy mi się chwila odpoczynku. Idę do mojej ulubionej kawiarni. Ech, nie ma miejsc. Jak pech to na całej linii. W następnej podobnie. W końcu znalazłam miejsce w jakiejś małej kawiarence na uboczu (pewnie tylko z racji usytuowania kawiarnia była pustawa). Pyszna kawa, choć w papierowym kubku i chwila refleksji — nie ma dobrego czasu na zakupy. Kiedy byśmy się nie wybrały, wszędzie tłumy walczących hien, brak miejsca na parkingu i w szatni, kolejki do toalet, a w sklepach pełno ludzi, że nawet szpilki nie wetkniesz.
Zawsze możemy przerzucić się na zakupy w Internecie – sklepy otwarte całą dobę, bez tłoków i kolejek do kasy, a po zakupie przyjemne oczekiwanie na paczkę od listonosza. Pozbawia nas to jednak przyjemności dotknięcia towaru, przymierzenia trzech różnych rozmiarów… to już nie to samo. Drugim wyjściem jest całkowite wyzbycie się zakupów i ograniczenie się jedynie do rzeczy absolutnie niezbędnych jak produkty spożywcze, podstawowe kosmetyki — mydło i szampon. Ale każda kobieta wie, że to niemożliwe. W końcu trzecie wyjście – „kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze