Oskarżona o symulowanie choroby
PAULINA MAJEWSKA-ŚWIGOŃ • dawno temuNiedługo wiosna w pełni. Ciepłe słońce, chłodny wiatr i budząca się do życia przyroda będzie kusić spacerami i wypoczynkiem na jej łonie. Jednak spacerując leśnymi ścieżkami musisz mieć świadomość, iż ta wędrówka może zakończyć się pobytem w szpitalu i wielomiesięcznym leczeniem. Wygłodniałe kleszcze czekają na żywiciela. A ty możesz paść ich ofiarą. Przedstawiamy kolejną historię chorej na boreliozę.
Joanna (38 lat, nauczycielka z Warszawy):
— Moja historia zaczęła się ponad 3 lata temu. Maj to miesiąc zakochanych, wszystko budzi się do życia. Jak się okazało, jest to także czas, w którym wyjątkową aktywność wykazują kleszcze oraz ich postacie młodociane — nimfy.
Wraz z mężem postanowiłam właśnie w maju dotlenić trójkę naszych dzieci, zatem wybraliśmy się za miasto, do lasu. Wędrowaliśmy leśnymi ścieżkami, przedzieraliśmy się przez krzaczki, wdychaliśmy świeże powietrze, odpoczywaliśmy chwilę i ruszaliśmy dalej. Dzieci były zachwycone, a i my cieszyliśmy się okazją spędzenia czasu wspólnie, całą rodzinką, bo obowiązki dnia codziennego skutecznie ograniczają możliwość takich wypadów.
Kleszcza żywiłam aż 2 doby! Zauważyłam go dopiero wtedy, kiedy był już opity moją krwią. Usunęłam intruza jak należy, wiedziałam, że nie można go niczym smarować (a tak najczęściej robią laicy), tylko wyciągnąć energicznym ruchem. Bardzo szybko na mojej skórze pojawił się rumień — czerwona plama, która zaczęła się rozlewać i potwornie swędzieć. Myślałam, że zwariuję! Potem sądziłam, że to zwykłe uczulenie. Po dwóch tygodniach od ugryzienia czułam się tak, jakbym miała grypę, bolała mnie głowa, ale nie miałam gorączki. Łamało mnie po prostu w kościach. Jako przezorna osoba nie zbagatelizowałam sprawy i udałam się do lekarza. Tam usłyszałam, że to tylko wiosenna infekcja. Otrzymałam receptę na syrop — dodam, że gardło mnie nie bolało, nawet nie było zaczerwienione! Ale lekarz wypisał, pacjent wykupił i zastosował się do zaleceń.
Kilka dni później trafiłam na ostry dyżur – miałam dreszcze, nie panowałam nad swoim ciałem, a moje nogi odmawiały posłuszeństwa, były jak sparaliżowane. Po wywiadzie lekarskim stwierdzono u mnie boreliozę i przepisano dwa tygodnie antybiotyku. Dawka była za mała, bo nadal źle się czułam. Otrzymałam kolejną receptę i skierowanie na oddział zakaźny. Miałam nadzieję, że tam znajdę fachową pomoc. Jakież było moje rozczarowanie, gdy usłyszałam, że to żadna borelioza, tylko lenistwo! Dowiedziałam się, że nauczyciele podobno często symulują różne choroby, żeby siedzieć na L4. Ordynator oddziału zbagatelizował objawy, kazał odpocząć i wrócić do pracy.
Czułam się taka bezradna. Bolała mnie głowa, miałam problemy z utrzymaniem moczu, zapominałam słów. Czułam się jak kosmita, ogromne zmęczenie, odrealnienie totalne. Byłam jeszcze u kilku lekarzy, którzy po kolei wmawiali mi zmęczenie rokiem szkolnym, nerwicę, zakwasy, migrenę, sugerowali, żebym zmieniła pracę, skoro nie daje mi ona satysfakcji…
Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej, miałam niskie ciśnienie, codzienne prace przerastały moje siły. Postanowiłam zrobić badanie metodą Western Blot — oczywiście o tym teście nie dowiedziałam się od lekarza ani nawet w laboratorium, tylko z artykułu w jakimś kolorowym pisemku (a mówią, że nie warto ich czytać). Test wyszedł pozytywnie, wykazał obecność bakterii Borrelia garini.
Kolejny pobyt w szpitalu. Zrobili mi punkcję. Wykazała wysoki poziom białka w płynie mózgowo-rdzeniowym. Tego samego dnia usłyszałam diagnozę — neuroborelioza. Poczułam ulgę, bo miałam już diagnozę, w końcu uwierzono, że nie symuluję i naprawdę jestem poważnie chora.
Przez pierwsze dwa dni podawania leków czułam się lepiej, ale potem nastąpiło załamanie… Przestawałam widzieć, przestawałam słyszeć, ból głowy stawał się nie do wytrzymania. Temperatura utrzymywała się między 34,5 i 35 stopni, a ja miałam wrażenie, że mam ponad 40. Wydawało mi się, że moje opony mózgowe szorują o czaszkę. Nudności sprawiały, że nie mogłam ani pić, ani jeść. Serce na przemian zwalniało i znów przyspieszało. Czułam się jak na karuzeli, z której nie mogłam zejść. Lekarze biegali wokół mnie. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, byłam święcie przekonana, że umieram. Modliłam się, płakałam, wyłam z bólu, znów się modliłam… W nocy czuwał nade mną pielęgniarz. Następnego dnia nie było lepiej, ale cieszyłam się, że oddycham.
W sumie na oddziale spędziłam 3 tygodnie i na własną odpowiedzialność wypuszczono mnie do domu. Z leczenia dożylnego przeszłam na tabletki doustne. Rożne objawy pojawiały się i znów znikały. Po kilku miesiącach intensywnego leczenia mój stan stabilizował się. Powoli zaczynałam odzyskiwać niektóre funkcje życiowe. W październiku moje leczenie zostało zmodyfikowane, ponieważ podejrzewa się u mnie także babesziozę. A podobno chorują na nią tylko psy… Kleszcz był jej nosicielem i mnie zaraził.
Dopiero od kilku tygodni czuję się lepiej, mogę to nazwać taką nagłą poprawą, objawy minęły jak ręką odjął, nie odczuwam zmęczenia, znów mogę bawić się z moim dziećmi, nie czuję bólu biorąc je na ręce. Zdaję sobie sprawę, że przede mną jeszcze długie leczenie, ale wiem i wierzę w to, że w końcu pokonam boreliozę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze