Więzi sąsiedzkie. Czy jeszcze istnieją?
ANNA MUZYKA • dawno temuCzy w ogóle tych kontaktów potrzebujemy? Żyjemy szybko, przeprowadzamy się znacznie częściej, niż robili to nasi rodzice. Koncentrujemy się na własnym życiu, chcemy się bawić, a braki w codziennym zaopatrzeniu uzupełniamy w najbliższym sklepie. Czy potrzebna nam świadomość, że za ścianą jest ktoś względnie życzliwy i że w sytuacji awaryjnej nie zareaguje całkowitą obojętnością.
Jeżeli chodzi o częstotliwość zmiany miejsca zamieszkania, to chyba idę na rekord. W przeciągu ostatnich 6 lat mieszkałam w niemal dziewięciu różnych miejscach. W niektórych z nich ledwo przez chwilę (dwa do trzech miesięcy), w innych ponad rok. Razem z moją współlokatorką z czasów studenckich miałyśmy zasadę, że nadmierna stagnacja w tym wieku szkodzi. Miało to swoje niewątpliwe plusy, do dziś jestem w stanie w 15 minut spakować się na miesięczny wyjazd i nie zapomnieć żadnej, niezbędnej do codziennej egzystencji, rzeczy. Naturalną konsekwencją tak częstej zmiany miejsca zamieszkania jest duża liczba spotkanych po drodze osób.
Tak naprawdę ze wszystkich tych miejsc i ze wszystkich sąsiadów jakich miałam, pamiętam ledwie kilka osób. Z większością najzwyczajniej w świecie nie miałam kontaktu. Kiedy byłam młodsza, średnio raz dziennie któryś z sąsiadów przeganiał naszą wesoła gromadkę z klatki schodowej. Obecnie, a jest to stan istniejący od lat, nie mogę pochwalić się żadnymi problemami czy zatargami z sąsiadami, bo takowych nie ma. Gdyby nie to, że czasem słyszę biegającego szkraba w mieszkaniu piętro wyżej, nawet nie wiedziałabym, że ktoś tam mieszka (bo przez przeszło rok mieszkania w aktualnym miejscu jeszcze nie widziałam żadnej rodziny z małym dzieckiem).
Kiedy byłam dzieckiem, swoich pierwszych sąsiadów poznałam niebawem po wprowadzeniu się do bloku, gdzie byliśmy jednymi z pierwszych mieszkańców. Po jakimś czasie zapukała do nas kobieta z prośbą o wiaderko… wody, bo im jeszcze nie podłączono. Przez dobre parę lat mieliśmy potem dość silne sąsiedzkie więzi, wspólne pikniki, wycieczki i imprezy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś wpadł do mnie po cukier, czy choćby się przywitać. Natomiast mnie się to parę razy zdarzyło. Po reakcjach moich sąsiadów widziałam, że nie zdarza im się to zbyt często.
Dwa lata temu zaciął mi się zamek od drzwi wejściowych. Ani ja od zewnątrz, ani moja współlokatorka od wewnątrz, nie byłyśmy w stanie go otworzyć. Przeszłam całą klatkę pukając niemal w każde drzwi. Ponieważ były to wczesne godziny popołudniowe, kiedy większość lokatorów była w pracy, zastałam jedynie przemiłego emeryta i dwóch skacowanych studentów. Wspólnymi siłami otworzyli mi drzwi, a przy okazji naprawili szwankujący zamek. W innym miejscu raz wzywałam pogotowie, bo w grupie wylegujących się na ławce przed blokiem staruszek, byłam jedyną, która mogła w tempie natychmiastowym wezwać pomoc i powiadomić rodzinę kobiety, do którego szpitala ją zawieziono.
Przełamywanie lodów wynika przeważnie z naglącej potrzeby. O ile brak soli czy cukru można rozwiązać szybko i bez uciekania się do pukania do obcych osób, to z innymi potrzebami już niekoniecznie. Młode, technologicznie upośledzone kobiety takie jak ja, są w stanie nauczyć się obsługiwać pralkę, ale już elektryka je przeraża do cna. Jednego ze swoich sąsiadów poznałam, kiedy niechcący spowodowałam, że nie tylko u mnie, ale na całym piętrze wywaliło korki, których nie byłam w stanie zlokalizować w nowym mieszkaniu.
Zdecydowanie najlepsze relacje mam z obecnymi sąsiadami, czterdziestokilkuletnim małżeństwem z nastoletnią córką i drugą, już dorosłą, która często wpada w odwiedziny. Zapukać do nich musiałam już po kilku dniach od wprowadzenia się. Nocowałam u siebie międzynarodową zakochaną parę: Czeszkę pochodzącą z Kostaryki i Greka. Ponieważ wyjeżdżali do Pragi później niż ja zazwyczaj wychodzę do pracy, zapukałam w najbliższe drzwi z pytaniem, czy mogą wychodząc zostawić u nich klucze. Świadomość przebywania młodego, przystojnego Greka w mieszkaniu obok, który lada chwila może się u nich pojawić, od razu przełamała lody między mną a panią Ewą. W ciągu roku parę razy wpadałam pożyczyć śrubokręt, latarkę, kiedy przeszukiwałam wszystkie zakamarki w poszukiwaniu mojego węża. Listonosz zostawia u mnie czasem paczki dla nich.
Patrząc na doświadczenia innych i ich, przeważnie negatywne, relacje z osobami zza ściany nachodzi mnie refleksja, czy w ogóle tych kontaktów potrzebujemy. Żyjemy szybko, przeprowadzamy się znacznie częściej, niż robili to nasi rodzice. Koncentrujemy się na własnym życiu, chcemy się bawić, a braki w codziennym zaopatrzeniu uzupełniamy w najbliższym sklepie. Nie znam nikogo, kto mieszkając w mieście, wychodziłby wspólnie z sąsiadami na imprezy, spotykał się towarzysko. A jednocześnie dobrze jest mieć świadomość, że obok jest ktoś względnie życzliwy i że w sytuacji awaryjnej nie zareaguje całkowitą obojętnością.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze