Koszmarne wakacyjne zdjęcia
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowrót do domu z wakacji łączy się z szeregiem nieprzyjemności i to takich, że nawet konieczność pracy ich nie osłodzi. W piekle dobrobytu i kieracie rozwarstwienia, każdy może pojechać gdzie chce, za ile sobie życzy, za to koniecznie musi o tym opowiedzieć. I pokazać zdjęcia! Gdy przyszły aparaty cyfrowe i komórki diabeł wie której generacji, fotografia uwolniła się od kliszy i natychmiast ulęgła rozmnożeniu. Do tego każdy uważa, że zdjęcia świetnie umie robić, jest urodzonym fotografem, co wychodzi od pierwszego już pstryknięcia.
Powrót do domu z wakacji łączy się z szeregiem nieprzyjemności i to takich, że nawet konieczność pracy ich nie osłodzi.
Telewizja z braku lepszego pomysłu puszcza ciężkie materiały o tym, jak to niefajnie wracać do roboty, mnożą się łzawe skargi, a przecież praca jest superspoko. Można flirtować i ściągać porno, wyśmiewać się z szefa, a jeśli samemu się szefuje, to dręczyć pracowników. Przy tej przaśnej, a jednak prawdziwej codzienności wakacje szybko zbledną, staną się zaledwie mdłym wspomnieniem letniego piekła, które zafundowaliśmy samym sobie za ciężkie pieniądze: hoteli pełnych robactwa lub chamskiej obsługi, fatalnych dróg oraz pogody, która w tym pięknym kraju jeszcze nikomu nie odpowiadała, tak samo jak nikt jeszcze nie wrócił z urlopu uśmiechnięty.
Gdybyśmy tylko pracowali, w ostatnie letnie tygodnie dałoby się żyć. Niestety, z urlopu wróciło pół społeczeństwa, co rodzi szereg przykrości, których przeskoczenie jest równie trudne, co podłubanie sobie w nosie paluchem u nogi.
Za komuny jeździliśmy w podobne miejsca: czyli gdzieś w Polskę na wczasy pracownicze oraz do Bułgarii. Rozwarstwienie społeczeństwa było więc umiarkowane i ograniczało się – w najlepszym wypadku – do terenu nie istniejących już demoludów. Wrażenia więc były podobne, ograniczone do ilości wypitej wódeczki i intensywnych romansów wakacyjnych, przy których szaleństwa dzisiejszej młodzieży wydają się wyrwane z katechizmu dla opornych. Teraz, w piekle dobrobytu i kieracie rozwarstwienia każdy może pojechać gdzie chce, za ile sobie życzy, za to koniecznie musi o tym opowiedzieć.
Rodzi to szereg towarzyskich spięć, które mogą zakończyć się mordem. Niedawno uczestniczyłem w czymś podobnym – dostałem zaproszenie na powakacyjne spotkanie przyjaciół, choć ani mi w głowie być komuś przyjacielem (kumpli szukam wyłącznie wśród diabłów tasmańskich i aligatorów). Ludzie siedli w półokręgu, rozdzieleni zaledwie ciastkiem, paluszkiem oraz biedną butelczyną, która była stanowczo za mała by ocalić istnienia nas wszystkich. Przygarnąłem ją dbając o ratunek dla siebie. Po wymianie uprzejmości ludzie zaczęli opowiadać: gdzie kto był, jak długo, a co najważniejsze, ile ta zabawa wyniosła. Po jakiejś pół godzinie ludzie zaczęli gryźć wargi, jeszcze trochę później rzucać kąśliwe uwagi, gdzieś przed północą zrobiło się jak, nie przymierzając, pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nikt nie artykułował obelg wprost, próbowano wbijać dyskretne szpile i wyklarować wszystkim, że akurat ten, nasz wyjazd był lepiej przemyślany od pozostałych.
Udowodnienie czegoś takiego jest zupełnie nieprawdopodobne. Dzisiejsze wakacje podlegają zbyt wielu zmiennikom by je móc ocenić: namnożono je wyłącznie po to, by skłócić ze sobą społeczeństwo. Ocenia się miejsce pobytu z uwzględnieniem kraju, miasta i hotelu, jego długość, by następnie przystąpić do bardziej abstrakcyjnych porównań. Czy objazdówka po Europie jest lepsza od dwóch tygodni na greckiej wyspie? Zestawmy rozpustę w Tajlandii z wyprawą do Indii i Nepalu, celem żarcia i palenia zioła. Jest jeszcze Zakopane oraz Ustka, dwa najdroższe miejsca świata, gdzie wedle mej wiedzy jeżdżą najbogatsi oraz najbardziej cnotliwi. A jeśli ktoś miał wakacje życia, takie, których nic nie jest w stanie przebić: zwiedził obie Ameryki, polował na pingwiny, tygrysy i słonie afrykańskie, zwiedził wszystkie burdele w Holandii, uratował tuzin chrześcijan w Chinach oraz ograł Twardowskiego w karty na Księżycu, niezawodnie dowie się, że przepłacił.
Taki wieczór jak mój jest jeszcze do uniknięcia. Można odmówić, skacząc z wysoka i łamiąc sobie nogę. Ale gdy zalegniemy w szpitalu, wszyscy uznają za słuszne nas odwiedzić. I przyniosą zdjęcia.
Musimy zobaczyć je wszystkie.
Wcześniej była to zwyczajnie uciążliwa konieczność, przykra mniej więcej tak jak życie. Potem przyszły aparaty cyfrowe i komórki diabeł wie której generacji, fotografia uwolniła się od kliszy i natychmiast ulęgła rozmnożeniu. Nie trzeba niczego wywoływać i zostawiać pieniędzy fachowcom, każdy człowiek złej woli jest władny dzień w dzień pykać i milion fotek. Te natychmiast poniesie ku bliskim. Żeby tylko. Niektórzy są gotowi zaczepiać przechodniów, podwładnych i sprzedawczynię w sklepie.
Zarazem każdy uważa, że zdjęcia świetnie umie robić, jest urodzonym fotografem, co wychodzi od pierwszego już pstryknięcia. Nie można o to się złościć. Żyjemy przecież w kraju, gdzie telewizor nieustannie udowadnia, że każdy może tańczyć, choćby nogi mu właśnie urwało. Śpiewać potrafi nawet Pudzian. Aktorów nie pomnę, nawet szafa na kółkach ma teraz rolę drugoplanową w atrakcyjnym serialu. Przy umiejętnościach wokalnych, tanecznych, wobec trudów pracy z kamerą ustawienie kadru wydaje się błahostką. Ostrość, nasycenie, resztę parametrów załatwi już automat.
Mam około tysiąca zdjęć ze swoich wakacji. Byłem w urokliwych miejscach i kiedy – niezbyt często – przeglądam te fotografie. Wówczas robi mi się przyjemnie. Ale w życiu nie przyjdzie mi do głowy, żeby pędzić z tym do ludzi, nawet na prośby reaguję niechętnie, czyli puszczam przeglądarkę na kompie. Niech sobie leci. A my pogadajmy, poopowiadajmy sobie choćby świńskie żarty. Zdjęcie wakacyjne o charakterze amatorskim posiada walor wyłącznie sentymentalny, to znaczy pozwala przywołać ułamek przeżycia podczas wycieczki. Wycieczka z kolei to nie tylko widok zamieszczony w kadrze, ale także to co po za kadrem lub w kadr wejść nie może: ludzie, głosy i zapachy. Podczas oglądania mogę je przywołać i rozmarzyć się nad tym, jak było okropnie.
Ale na co to innym? Nie byli, nie załapią. Równie dobrze, opowiadając o jedzeniu, można przynieść rachunek z restauracji. Ilustracją do miłosnej przygody byłby podprowadzony strzęp bielizny czy też kadr z amatorskiego filmu erotycznego. Należy umieć się przed tym bronić.
Istnieje wiele sposobów, niestety zawodnych. Niektórzy wydrapią sobie oczy, inni tak ułożą sobie urlop, żeby wrócić później, kiedy już ucichnie fotograficzna zawierucha. Niepracujący mogą zamknąć się w domach i zjeść własny telefon komórkowy. Pracującym polecam przejęcie obowiązków obciążających dotąd kogoś innego – taki akt heroizmu powinien spotkać się ze zrozumieniem i niemal wszyscy dadzą człowiekowi spokój. Wówczas ujawnią się wrogowie ze swoimi laptopami i aparacikami.
Nadzieje pokładam w zazdrości innych i pomysłowości własnej. Należy posłużyć się oszustwem. Wystarczy opanowanie dowolnego programu do obsługi zdjęć, ewentualnie odpalenie działy zdolnemu znajomemu. Ten wkomponuje nasze paskudne gęby w kadry willi playboya i Białego Domu, następnie pośle w miejsca niedostępne dla zwykłych śmiertelników: na prywatną audiencję do Ojca Świętego i Lady Gagi, posiedźmy sobie w celi z Lindsay Lohan i wybierzmy się na weekend do wnętrza Ziemi. Ludzie uwierzą we wszystko. A kiedy ktoś przyjdzie pokazywać swoje zdjęcia, wystarczy odpowiedzieć: jasne, ale najpierw pokażę ci swoje. Zazdrosny, umknie w mgnieniu oka.
Metoda jest niezawodna i jednorazowa.
Za rok, fotomontaże przyniosą wszyscy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze