W środku wciąż czuję się młodo
EDYTA LITWINIUK • dawno temuCzuję się jak transwestyta. Oczywiście bez obrazy dla panów poprzebieranych w damskie ciuszki. Po prostu to jedyne skojarzenie, które przychodzi mi do głowy, kiedy patrzę w lustro. Z niego bezczelnie mruga do mnie całkiem inna osoba. Ta, którą pamiętam, miała radosną, zadowoloną z życia gębę - teraz patrzy na mnie ktoś całkiem obcy.
Wygląda to tak, jakbym się przypadkiem zagapiła, a ktoś zamienił odbicia. To, które z niesmakiem oglądam, ma smutną, zniechęconą twarz, pokrytą delikatną siatką zmarszczek. Nawet kiedy się śmieje, wygląda żałośnie. To okrutne — z dnia na dzień zdać sobie sprawę, że czas nas nie oszczędza. Że nie można się odwrócić plecami do życia i pójść tam, gdzie nam było najlepiej. Wtedy kiedy mieliśmy 5 albo 15 lat.
Starość to pojęcie, które kojarzy nam się z pomarszczoną seniorką czy pochylonym wiekiem dziadkiem. A przecież starzejemy się przez całe życie. Stopniowo, krok po kroku, już od dzieciństwa. Powoli obumieramy — część nas tracimy nieodwracalnie, inna część się odradza. A przecież wszystko umyka. Nie ma co się obruszać na świat, życie, naturę. Taka kolej rzeczy — nie my pierwsi, nie my ostatni. Choć to przerażające, za kilkanaście, kilkadziesiąt lat ktoś inny będzie stąpał naszymi ścieżkami. Być może dojrzy wyryte na ławce serce, przeczyta jakiś zapodziany w książce list i przez chwilę zastanowi się, kim byliśmy. Wyrysuje w marzeniach nasze losy, które niewiele będą miały wspólnego z tym, co przeżywamy teraz. Oczywiście, jeśli będziemy mieć szczęście, bo najprawdopodobniej nie zostanie po nas nic. Ale przecież tak naprawdę żyjemy dla samych siebie. To liczy się przede wszystkim.
Czy jednak da się pogodzić z przemijaniem? Przyzwyczaić do tego, że z każdym dniem będzie nas coraz mniej i mniej, aż wypalimy się do końca? Trudno w takiej chwili nie odczuwać jakiegoś wewnętrznego buntu przeciw temu, że czas przecieka pomiędzy palcami i żadnym sposobem nie da się go zamknąć w dłoni.
Przyzwyczajenie się do tego, że nikt już nam nigdy nie da 20 lat (dobrze, żeby choć 30) to karkołomne zadanie. Trudno przestawić się na to, że zamiast poufałego: „ty” - usłyszymy: „pani”. Nie bez winy jest też otoczenie czy nawet kultura, która wręcz wymaga od nas wpasowania się w pewne role społeczne. W odpowiednim wieku wychodzimy za mąż, rodzimy dzieci, zostajemy dziadkami. Odstępstwa od reguły to wciąż rzadkość.
Podobne wytyczne mamy też w kwestii wieku. Z politowaniem patrzymy na te czy na tych, którzy za wszelką cenę pragną zatrzymać czas. Gwoli sprawiedliwości przyznam, że do pewnego stopnia jest to akceptowane, ale przesada razi. Wiek najłatwiej wyczytujemy z twarzy, oczywiście tej niepoddanej różnym zabiegom wygładzającym czy takiej, która nie jest niemiłosiernie ściągnięta jak maska. Na równi z twarzą starzeje się szyja i dłonie… Zdradzają nas bezczelnie i bez pytania.
Czy można starzeć się z godnością? Bez tych wszystkich ton kosmetyków konserwujących? Bez kremów przeciwzmarszczkowych, maseczek liftingujących, balsamów antycellulitowych? Czy w dzisiejszych czasach krem z Q10 to wymóg społeczny? Gdzie przebiega granica między dbaniem o siebie a rozpaczliwą walką z upływającym czasem? Faktem jest, że od kobiet wymaga się atrakcyjnego wyglądu, kreśląc kanony efektownego wyglądu, ubioru, zachowania i choć byśmy się przeciwko temu buntowały, to najczęściej mniej czy bardziej staramy się wpasować w te normy. U faceta zmarszczki bywają urokliwe, bo oznaczają stateczność — u kobiety są niepożądane (powinna o siebie zadbać…). Z drugiej strony, rzadko spotykamy wzór kobiety, która dobrze czuje się ze sobą i nie wstydzi się zmarszczek mimicznych czy rozstępów. Nie ma przykładu. Trzeba go tworzyć samemu.
Najboleśniejsza jest świadomość starzenia się ciała, a nie sam proces. Znów narzuca mi się metafora zdradzającego męża. Do tej pory było nam dobrze, teraz on — czyli ciało — odwraca się plecami i wychodzi. „Żegnaj mała, radź sobie sama” - i tyle go widać. W głębi duszy nie ma jednak we mnie żadnej staruszki. Może nie czuję się nastolatką, ale wciąż mam ochotę nachapać się życia. A tu twarz z lustra patrzy z politowaniem i szepcze coś o stateczności i że tego nie wypada, a na tamto już za późno.
Stąd to paradoksalne uczucie, że z lustra patrzy na mnie trans — po prostu odnoszę wrażenie, że w pewnej chwili ktoś obcy wskoczył w moje ciało, ale ten kostium wyraźnie na nim nie leży. Rozpoznaję kształty, zarysy, ale to chyba nie jestem ja. Jak się do tego obcego przyzwyczaić? Czy w ogóle jest to możliwie?
Można prawić komunały, coś o życiu, które pędzi do przodu, ale oswojenie starości to proces żmudny i nie zawsze się udaje. Mnie zajęło to długo. Dlatego wiem, że dobre rady to brednie. Jest tylko jedna prawdziwa: trzeba dogadać się z twarzą z lustra, przecież będziemy ze sobą kolejnych kilka — kilkanaście lat, zanim znowu z przerażeniem nie rozpoznam tam kolejnej nieznanej fizjonomii.
Długo się nad tym zastanawiałam, ale nie wiem, od czego zależy to, że nagle zdałam sobie sprawę z nieodwracalności życia. Pamiętam tylko, że wyglądało to trochę jak przebudzenie. Dziwne, bo przecież wszystkie te zmiany musiały zachodzić stopniowo. Wychodzi na to, że jesteśmy ślepi na własną starość. Dostrzegamy ją dopiero wtedy, kiedy patrzy nam prosto w oczy. Tak sobie myślę, że nie ma co z tym walczyć. Żadne super hiper extra zabiegi pielęgnacyjne nie pomogą. Nawet jeśli odejmą nam kilka lat, to i tak najważniejsze to, co mamy wewnątrz. A ja w środku wciąż czuję się młodo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze