Żałuję
MAGDALENA TRAWIŃSKA-GOSIK • dawno temuPoczątek roku to dla wielu czas rozrachunku z przeszłością, refleksji nad tym co warto zmienić i żalu za tym co według nas już nie wróci. Podczas tych chwil zastanowienia najważniejsze jest by wyciągać konstruktywne wnioski i nie popełniać tych samych błędów.
Krótkiego macierzyństwa
Maria (29 lat, korektorka z Lublina):
— Mam dwóch synów. Dla jednego byłam mamą na 100 procent, dla drugiego zaledwie na 20. Starszy miał gorzej, przy młodszym już się opamiętałam. Gdy urodził się Franek, chciałam pokazać wszystkim i udowodnić sobie, że potrafię połączyć pracę z macierzyństwem, opiekować się dzieckiem, redagować książki, biegać na kilka godzin do wydawnictwa i robić korektę gazety, gotować obiad, sprzątać, prać, prasować. Jedynie zakupy pozwalałam robić mężowi. W zasadzie nie byłam na macierzyńskim, żal mi było oddać komuś pracę na zlecenie, bo nie byłam pewna, czy będę miała do czego wracać. Zrobiłam sobie dwutygodniowy urlop, a potem powoli wdrażałam się do pracy. Po miesiącu pracowałam już na prawie takich samych obrotach jak przed porodem. Pieniądze były potrzebne. Dlatego wolałam nie rezygnować z pracy. Ponieważ samodzielnie opłacałam najniższą składkę, na macierzyńskim z ZUS-u dostałabym marne grosze, które nie wystarczyłyby na podstawowe opłaty. Byłam skonana, niewyspana, rozdrażniona, co oczywiście odbijało się na moim dziecku – nie miałam do niego cierpliwości. Wszystko robiłam po łebkach i z niczego nie byłam zadowolona. Popadałam w stany depresyjne. Gdy przyjechała moja matka, żeby mi pomóc, obraziłam się, że we mnie nie wierzy. Wszystko chciałam sama. Spasowałam trochę dopiero po trzech miesiącach udręki. Rozdzieliłam obowiązki pomiędzy mamę i męża, ale nadal pracowałam. Byłam wycieńczona. Przy drugim dziecku nie starałam się już udawać, że jestem nadczłowiekiem. Wcześniej zaoszczędziłam pieniądze. Poszłam nie tylko na urlop macierzyński, ale wzięłam także pół roku wychowawczego. W tym czasie starałam się poświęcić maksimum czasu obu synom, jednak straconego czasu ze starszym nikt mi już nie wróci. Tego właśnie żałuję najbardziej.
Wyznania miłości
Mirka (35 lat, jubiler z Ciechanowa):
— W moim rodzinnym domu mało się mówiło o uczuciach. Wiadomo było, że się kochamy, ale nikt nigdy nie wypowiadał słów na potwierdzenie. Gdy byłam dzieckiem, bez problemu siadałam tacie na kolana, przytulałam i szeptałam „kocham cię”. Gdy dorosłam, jakoś nie przechodziło mi to przez gardło. Teraz żałuję. Ojciec ciężko zachorował i w ciągu czterech miesięcy zmarł. Gdy on się zmagał z nowotworem, często myślałam o tym, by go przytulić i powiedzieć, jak bardzo go kocham. Jednak nie zrobiłam tego, bo nie byłoby to naturalne. Nie umiałam. Teraz żałuję, bo już nigdy mu tego nie powiem.
Romansu z szefem
Kasia (24 lat, informatyk z Warszawy):
— Przyjechałam do wielkiego miasta prawie bez pieniędzy. Miałam rozpocząć studia. Waletowałam w akademiku, który nie został mi przyznany. Szukałam mieszkania. Dzwoniąc pod jeden z adresów dowiedziałam się, że mogę wynająć dwupokojowe mieszkanie. Poszłam je zobaczyć. Było cudne, nawet nie marzyłam o takim. Adrian – młody właściciel, zaproponował mi, że mogę je wynająć i rozpocząć u niego pracę jako sekretarka. Myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Nie dość, że znalazłam mieszkanie, to jeszcze pracę. Adrian płacił mi niedużo – starczało na rachunki i jedzenie. Za to mogłam mieszkać za darmo jak królowa i pochwalić się znajomym, że tak świetnie sobie daję radę. Pomagał mi, uczył obsługi komputera, drukarki, ksero – przecież ja byłam kompletnie zielona. Dostałam od niego komórkę, bym mogła się z nim kontaktować. Czasem przynosił mi coś pysznego do domu i jadł ze mną kolację. To wszystko było oczywiście podstępem. Omotał mnie wokół siebie. Zakochałam się. Zaczęliśmy ze sobą sypiać. Był moim pierwszym mężczyzną. Po roku dowiedziałam się, że ma żonę i troje dzieci. A ja jestem tylko kolejną głupią gęsią, która się dała złapać. Miałam poważne problemy, bo gdy odkryłam prawdę i zaczęłam robić mu wyrzuty, kazał mi się wyprowadzać, znalazłam się na bruku i bez pracy. Gdyby nie znajomi, nie dałabym rady się podnieść. To była niezła lekcja! Nigdy jej nie zapomnę. Nie ma co żałować, stało się, teraz uważniej przyglądam się ludziom.
Sprzedanego domu
Weronika (40 lat, ekonom z Kalisza):
— Niektórzy tego nie rozumieją, ale ja przywiązuję się do rzeczy. Najchętniej nie pozbyłabym się niczego, chomikuję w piwnicy i zagracam swoje pawlacze. Nie mogę odżałować, że razem z rodzeństwem sprzedaliśmy dom rodzinny. Mama zmarła, tatę zabrała do siebie najstarsza siostra, a dom pustoszał. Nikt nie miał czasu, żeby tam zaglądać, odśnieżać, sprzątać. Mury były zimne, nie ogrzewane, podwórko zarośnięte, do piwnicy wdarła się wilgoć. Rodzeństwo uległo ogólnopolskiemu zrywowi i chciało zarobić na nieruchomości. Kupiec znalazł się szybko, bo i cena nie była wygórowana. Ani się obejrzałam, a ja też uległam temu pospolitemu ruszeniu na sprzedaż nieruchomości. Teraz potwornie żałuję, nie mogę uwierzyć, że sprzedaliśmy dom, który wybudował nasz dziadek i w którym dorastaliśmy. Ostatnio przejeżdżałam przez rodzinną mieścinę, zaglądałam w okna nowych lokatorów. Wszystko zmienili. Łzy napływały człowiekowi i złość, że ktoś inny tam mieszka. Nie mogę sobie tego wybaczyć.
Swojej dumy
Konstancja (28 lat, adwokat z Warszawy):
— Rzadko czegoś żałuję i właściwie odnalazłam tylko jedną taką rzecz w swoim życiu, ale rzeczywiście ważną. Miałam wielu znajomych, pisałam do nich listy, od czasu do czasu dzwoniłam. To byli ludzie z różnych okresów mojego życia: z kolonii, z podstawówki, z obozów harcerskich, z liceum, ze studiów, z pracy. Zawsze kończyło się tak samo: z braku czasu zaniedbywałam spotkania, nie odnawiałam kontaktów. Oni także nie mieli dla mnie czasu, każdy zabiegany. Unosiłam się wtedy dumą, że niby dlaczego to ja mam pierwsza rękę wyciągać, dzwonić, wysyłać smsy, namawiać na spotkanie. Jak by chcieli, to by mnie znaleźli. I właśnie idąc tym tokiem myślenia, straciłam wielu wartościowych przyjaciół. Może oni też myśleli podobnie i dlatego kontakt się urwał. Głupia byłam i za dumna. Szkoda.
Długiego związku
Danka (34 lata, bankier z Gliwic):
— Jak to się mówi: przechodzony związek. Tkwiłam w nim za długo — 10 lat. Poznaliśmy się na studiach. Wielka miłość. Rodzice już zacierali ręce, myśląc o weselu i wnukach. Ja też o tym marzyłam. Kochałam na zabój. On też mnie kochał, tylko jakoś nie mógł się zdecydować. Przeciągał, a lata leciały. Zaręczył się chyba z musu, bo i ja, i rodzina go przyciskała. A po zaręczynach, nie wiem… przestraszył się, odkochał, nie mam pojęcia. Uciekł ode mnie. Zwiał do Londynu i nie wrócił. Napisał list, że się pomylił, że to nie to, że nie mógłby spędzić ze mną reszty życia. Skoro tak ocenił nasz związek, to dlaczego tak długo zwlekał z rozstaniem. Zmarnował mi najlepsze lata życia – studia, całą młodość. Teraz, od dwóch lat jestem samotna, nie mogę się pozbierać. Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że może być za późno na dziecko. Zegar biologiczny tyka, a kandydata na męża i ojca ni widu, ni słuchu. Żałuję, że brnęłam w to i że wciąż żyłam nadzieję, że mnie wreszcie poślubi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze