Bilet do Japonii
URSZULA • dawno temuSpotkałam się pewnego razu z opinią, że kiedyś o naszym pokoleniu będzie się mówić: „pokolenie, które wyjechało”. Wiele razy zdarzało się, że uwarunkowania historyczne zmuszały Polaków do opuszczenia ojczyzny w poszukiwaniu lepszych warunków bytowych. Wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej problem ten nabrał nowych odcieni.
Teraz wyjechać jest o wiele łatwiej. Będąc w Polsce można załatwić sobie studia, staż czy pracę za granicą. Można także jechać w ciemno i szukać szczęścia na miejscu.
Do wyjazdu najczęściej zmuszają względy finansowe. Wyjeżdżają najróżniejsi ludzie: począwszy od niewykształconych, którzy nie mają żadnych widoków na pracę w Polsce, poprzez tych wykształconych, którzy nie mogą znaleźć pracy lub mają pracę, lecz nie są z niej zadowoleni, skończywszy na tych, którzy pracują w swoim zawodzie i zarabiają nieźle, ale za granicą mogą zarabiać jeszcze lepiej.
Do tej pory zwykle potępiałam tego typu emigrację zarobkową. Wydawało mi się, że w większości przypadków, jeżeli ktoś ma dobre chęci, to jest w stanie znaleźć w Polsce przyzwoitą pracę, która pozwoli mu się utrzymać, oczywiście pod warunkiem, że nie potrzebuje do przeżycia willi z basenem i BMW. Wszystko zmieniło się, gdy doświadczyłam problemu poszukiwania stałej pracy na własnej skórze…
Zaczęłam powoli zbliżać się do punktu zwrotnego w moim życiu — końca studiów. Oczywiście rozpoczęłam rozważania nad swoją przyszłością jakiś czas przed ich końcem. Sprawdzałam różne możliwości, robiłam wywiad środowiskowy i… powoli traciłam nadzieję. Ludzi, którzy pracowali w zawodzie związanym z kierunkiem studiów mogłam policzyć na palcach jednej ręki! Wszyscy tłumaczyli, że rynek jest już nasycony. Druga grupa (dwa razy liczniejsza od poprzedniej) pracowała w zawodach zupełnie niezwiązanych z kierunkiem studiów, a pracę przeważnie dostali po znajomości, na zasadzie „mój wujek jest dyrektorem firmy”. Kolejna grupa męczyła się na bezpłatnych stażach, które przeważnie ciągnęły się w nieskończoność i nie przynosiły zamierzonych rezultatów: staż rzadko kiedy kończył się zatrudnieniem. No i byli oczywiście też ludzie, którzy wyjechali… W różne miejsca, przeważnie do Anglii, gdzie pracowali fizycznie: w knajpie, hotelu, nierzadko na budowie. Na początek. Każdy z nich miał bowiem rozległe plany na przyszłość. Generalnie: mało kto myślał o powrocie do Polski…
Tak więc, kiedy na kolejne moje podania o pracę odpisywano odmownie i gdy pierwszy raz w życiu zaczęłam żałować, że nikt w mojej rodzinie nie jest dyrektorem firmy, dostrzegłam całą sprawę z zupełnie innej perspektywy. Postanowiłam sprawdzić, jakie są możliwości wyjazdu. Myślałam, że niezbyt imponujące, skoro tak wiele osób wyjeżdża w ciemno. Rezultaty poszukiwań przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Znalazłam sporo ofert pracy za granicą (głównie fizycznej, ale dość dobrze płatnej) oraz mnóstwo stypendiów na rozmaite uniwersytety. Ponieważ nie myślałam raczej o wyjeździe na stałe, postanowiłam złożyć kilka podań o roczne stypendium w różne miejsca i możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy po upływie pięciu miesięcy dostałam pozytywną odpowiedź z… Japonii. Wyglądało więc na to, że zamiast wkroczyć w dorosłe życie i pracować w Polsce, przez rok pozostanę jeszcze studentką — będę uczyć się japońskiego na uniwersytecie w Tokio.
Z początku ogarnął mnie bezgraniczny entuzjazm, bo zapowiadało się na wielką przygodę. Gdy wyjazd przybliżył się na tyle, że wypadało podjąć jakieś konkretne przygotowania, czułam narastającą panikę. Zaczęło do mnie docierać, że wyjeżdżam na rok, zupełnie sama, w miejsce, które pod żadnym względem nie przypomina Europy. Znajomi pukali się w czoło i mówili: „Dziewczyno, Ty się ciesz! Zobaczysz wielki świat, przeżyjesz przygodę! To my się powinniśmy martwić, że spędzimy kolejny rok w tej polskiej dziurze…” A ja płakałam po nocach w poduszkę. No, ale nic to — słowo się rzekło, kobyłka u płota, trzeba było zabrać się za przygotowania do wyjazdu. Na początek odwiedziłam kilka for internetowych, by wypytać ludzi mieszkających w Tokio, co powinnam ze sobą zabrać. Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że koniecznie trzeba zabrać dużo bielizny, butów i zwykłych ubrań, takich na co dzień. Podobno w Japonii można dostać tylko bieliznę jak z taniego sex shopu, ozdobioną mnóstwem koronek, łańcuszków i nie wiadomo czego jeszcze, podobna zasada tyczy się ubrań. Można spędzić kilka godzin w poszukiwaniu zwykłej, czarnej koszulki. No a buty, wiadomo — za małe, rozmiary damskie kończą się na 38. Rozpoczęłam więc intensywne zakupy. Ostatnie dni przed wyjazdem były istnym koszmarem. Piłam neospazminę, a przy pożegnaniu z każdym, nawet niespecjalnie przeze mnie lubianym znajomym, ryczałam jak bóbr. Nie wspominając już o Kamilu. Cieszę się, że był na tyle wyrozumiały, że bez specjalnych fochów zgodził się na mój wyjazd, mimo iż na pewno będzie to ciężkie doświadczenie dla naszego związku. Oboje jednak jesteśmy pewni, że przetrwamy i tylko to się liczy.
Kiedy obudziłam się w dzień wyjazdu, (chociaż „obudziłam się” to złe słowo, ponieważ właściwie wcale nie spałam) miałam ochotę krzyczeć: „Nie! Ja zostaję! Nie chcę nigdzie jechać!” i schować się pod łóżko, jak wtedy, kiedy byłam małą dziewczynką i nie chciałam jechać do babci.
Uspokoiłam się dopiero siedząc w samolocie. Byłam strasznie zmęczona, więc całą podróż właściwie przespałam. Obudziłam się dopiero gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam najbardziej chyba zurbanizowane wybrzeże świata. Poczułam się jak bohaterka powieści o młodych guwernantkach ruszających w daleki świat za chlebem — przede mną było nieznane…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze