Surykatki i donosiciele
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWolelibyśmy ich nie znać. Niestety są w naszym otoczeniu. Nie chcielibyśmy o nich słuchać, bo opowieści o nich powodują tylko irytację i wzbudzają politowanie. Ale co począć, spotykamy ich. I dla własnego dobra musimy jakoś ułożyć sobie kontakty z wazeliniarzami.
Lizusy pojawiają się tam, gdzie można odnieść korzyści. Właśnie dlatego najczęściej mamy z nimi do czynienia w kontaktach zawodowych. A na pewno zjawią się tam, gdzie pojawia się władza i pieniądze. Bo służalcy liczą na to, że dzięki umiejętnemu schlebianiu pryncypałowi odniosą korzyści. Awans, podwyżkę, intratne stanowisko (a na rodzinnym gruncie spadek czy mieszkanie). Żałośnie obskakują szefa, przytakują jego najgłupszym decyzjom, wyprzedzają oczekiwania i bez dyskusji wykonują polecenia. Znają zadania do wykonania wcześniej niż reszta zespołu, więc sądzą, że zyskują przez to prawo do komenderowania innymi. I po jakimś czasie faktycznie część z nich dostaje uprawnienia większe niż koledzy z działu.
Większość z nas czuje wstręt do wazeliniarzy i nimi pogardza. Niesłusznie, bo to najbardziej elastyczna część społeczeństwa, zdolna do najwyższego poświęcenia swojego „ja” oraz własnych przekonań i sumienia, by swe życie uczynić bardziej komfortowym. Choć niekoniecznie lepszym.
Osobiście wazeliniarzy dzielę na dwie grupy. Pierwsza to osobnicy czujni, bacznie badający nastrój zwierzchnika i wnioskujący z każdego jego skinienia głowy, zmarszczenia brwi lub skrzywionego uśmiechu. Biegający za nim wiernie, przygotowujący kawę, dokumenty i raporty, zanim szef zdąży wypowiedzieć choć słowo. Tych zwę surykatkami. Jeśli widzieliście te niewielkie ssaki o smukłej sylwetce, mające długie ciało z niewielkim łebkiem, to wiecie, że one pół życia spędzają, stojąc słupka na dwóch nóżkach. I właśnie ten rodzaj lizusów spędza tak co najmniej połowę czasu pracy: drepcząc za szefem lub pod jego gabinetem, wyciągając przed siebie dwie łapki w poddańczym, potulnym geście. Na ogół dzierżąc w nich papier, który okazuje się nikomu niepotrzebnym dokumentem, jaki surykatka spłodziła wyłącznie po to, by zadowolić przełożonego.
Drugą grupą są donosiciele. Uważnie słuchają, co kto mówi, co robi, a potem idą do szefa i relacjonują. Że Zośka się spóźniła dzisiaj 23 minuty, a potem siedziała tyle samo na kawie, że Maciek wyszedł na lunch w ciągu dnia i nie było go 3 godziny i że Kasia krytykowała nowe decyzje pana dyrektora.
O ile surykatki potrafią być miłe i sympatyczne tak samo jak ich zwierzęcy protoplaści i krzywdy raczej nikomu nie zrobią, a będzie można czasem się z nich pośmiać, o tyle na donosicieli trzeba uważać. Ci pierwsi bowiem wykazują silny instynkt stadny i odpowiedzialność za prawidłowe funkcjonowanie grupy. Skacząc dookoła szefa, nie chcą nikomu zaszkodzić, jedynie zrobić dobrze szefowi i sobie, a czasem nawet i kolegom. Bo przecież kiedy pryncypał będzie miał dobry nastrój, to wszystkim lepiej będzie się pracowało. U surykatek, żywiących się często skorpionami i wężami, występuje podwyższona odporność na jad. Dlatego też ludzkie ich odpowiedniki w pracy uważają, że mogą w siebie wchłonąć toksyny, jakie wypuści pracodawca. Sądzą, że się poświęcają, nie zauważając tego, że narażają się swoim skakaniem na dwóch łapkach na śmieszność zamiast oczekiwanej wdzięczności. To czujne zwierzątka, ale nie najmądrzejsze.
Donosiciele to wyższa klasa wazeliniarzy. Wytrawni, wytrwali, wyrachowani, często dążą po trupach do celu, nie zważając na podłości, jakie po drodze mogą wyrządzić. I nie mam tu na myśli takiej osoby, która biegnie do szefa na skargę przy każdej okazji albo bez specjalnego krycia się donosi na innych. Potakuje głupocie, a wychodząc z gabinetu, usiłuje ustawiać ludzi. Przed takimi można się bronić, milknąc w ich obecności. Dogadując się z kolegami, żeby przy większym spóźnieniu włączyli wasz komputer i zawiesili na krześle dyżurny sweterek wyjęty z szuflady, aby donosiciel nie miał podstaw sądzić, że zamiast przy biurku tkwicie w korku. Wprowadzając delikwenta w błąd, który potem sprostujecie przed szefem, by odkryć nieczyste intencje nielojalnego kolegi.
To wystarczy przy donosicielu niższych lotów. Ale jeśli traficie na najgorszą, najbardziej perfidną odmianę donosiciela wyjadacza, to nawet ciężko będzie wam go rozpoznać. Będzie się wcielał w najlepszego kolegę, wypytywał o wiele rzeczy, często tajemnic zawodowych lub osobistych. Potem w najgorszym momencie wykorzysta te wiadomości do własnych celów. Przedstawiając nowy pomysł produktu jako własny albo twierdząc, że skoro jesteście w trakcie rozwodu, to nie zasługujecie na awans, bo sprawy domowe za bardzo pochłaniają waszą energię. Klepiąc was po ramieniu i uśmiechając się, będzie obmyślał nawet nie jak wbić wam szpilę i stłamsić, ale jak dzięki wam osiągnąć najwyższe przywileje. Bo donosiciel wyjadacz nie zadowoli się drobnymi upominkami jak dobre samopoczucie szefa albo uścisk jego dłoni, z których surykatka będzie wielce zadowolona. Ten potrzebuje największej nagrody, jaką może otrzymać. A otrzymując ją, będzie myślał o kolejnej. Wcześniej wy byliście rywalem, a wkrótce będzie nim obecny szef. No i co z tym fantem począć?
Kiedyś miałam okazję obserwować proste rozwiązanie sytuacji, gdy w zespole jest donosiciel. Po kilku sprawach, które były omawiane w wąskim gronie, a przedostały się nie tam gdzie trzeba, wyłoniliśmy donosiciela wyjadacza. Uknuliśmy, że zachowujemy się niby naturalnie, ale tematy rozmów są neutralne. Wydelegowaliśmy jedną osobę, by udała się do surykatki i w wielkiej tajemnicy zdradziła, że donosiciel zostanie szefem. Kolega natychmiast zaczął skakać na dwóch łapkach koło potencjalnego kandydata na zwierzchnika. Śledzić każdy jego ruch ręki, głowy, a nawet drgnienie powieki. Trzeba wam wiedzieć, że surykatki mają silne łapy, którymi wykopują nory w ziemi. Strategią tego rodzaju wazeliniarzy w pracy jest kopanie małych dołków tu i ówdzie, niekoniecznie po to, by ktoś w nie wpadł, ale na pewno po to, żeby sobie samemu zapewnić bezpieczeństwo. Nasz kolega zaczął podkopywać dołki pod donosicielem. Początkowo „przyszły szef” był zdezorientowany. Potem zniecierpliwiony. Następnie zaczął unikać surykatki, co dla skaczącego wokół niego kolegi było niezrozumiałe, bo przecież „on tak się stara”. Kolejnym etapem była wrogość. Aż donosiciel nie wytrzymał i odszedł do innego działu.
Za jednym zamachem pozbyliśmy się obu. Bo kolega surykatka nauczył się od donosiciela, że czasem inwestowanie swojej energii w usłużne skakanie przynosi odwrotny efekt. Nie mówiąc o tym, że czasem energia bywa ulokowana w złej osobie. Z pociesznego i czujnego zwierzątka zrobił się w miarę normalnym członkiem zespołu. I szkoda. Bo kiedy dyrektor miał zły humor, to nie było już kogo posłać, by go uspokoił lub rozbawił. Tracąc surykatkę, utraciliśmy bufor między nami a szefem. Szanujmy więc swoich wazeliniarzy, ale nie rezygnujmy z ich wychowywania.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze