Zgiń, przepadnij
LAURA BAKALARSKA • dawno temuŻyj i daj żyć innym, człowieku. Matko Polko, ojcze Polaku, twoje dziecko – twoja sprawa. Nie oczekuj, że dla bliźnich będzie ono takim samym skarbem jak dla ciebie. Że inni go przypilnują, wychowają je i będą chronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Zresztą – chciałbyś tego? Żeby ci każdy łapał dziecko za rękę i zawłaszczał dla siebie?
Okoliczności przyrody są takie: Mały, osiedlowy sklep z pieczywem. W kolejce trzy osoby – w tym ja. Wchodzi jeszcze jedna dama: matka z dwuletnim może dzieckiem. Staje w kolejce, kompletnie nie interesując się swoim potomkiem.Co robi dzieciak pozostawiony sam sobie? Otóż dzieciak staje przy drzwiach i zaczyna się nimi bawić. Otwiera i zamyka. Drzwi stukają. Są ciężkie, bo od wielu lat walka z drzwiami zastępuje nam walkę z wiatrakami. Trzask, prask. Bum, bum. Wrota mijają o milimetr a to rękę, a to nogę dziecka. Bum! Bach!Matka nic. A rąk nie ma niczym zajętych. Żadnej siatki. Ani drugiego dziecka. Nawet nie patrzy w stronę drzwi.Trzask!
W takich chwilach walczy we mnie świnia z osłem. Zwrócić uwagę czy nie? Wszak nie moje dziecko. Ja swoje trzymałam za rękę, kiedy było małe. Nie dawałam zbliżać się do drzwi. A na wczasach nie pozwalałam biegać po stołówce między stolikami.
Świnia szepcze:„Zgiń, przepadnij. Jednostki słabe i głupie powinny być eliminowane dla dobra gatunku. Dostają za to Nagrodę Darwina”. Nagrody Darwina, jak wiadomo, przyznawane są pośmiertnie za idiotyczny wyczyn, który popełniła jednostka, doprowadzając do swojej śmierci.
Osioł wskazuje komplikacje:„Doświadczenie życiowe i wyobraźnia tego dziecka są zbyt małe, żeby wiedziało, że właśnie ryzykuje. To matka powinna oberwać tymi wrotami”.
Drzwi stukają niemiarowo, bo dzieciak ma zbyt mało siły, żeby je sprawnie otwierać.
– Niedawno widziałam – powiadam w przestrzeń – jak takie drzwi zmiażdżyły dziecku rękę.
– Sebastian! – powiada baba flegmatycznie, ewidentnie pro forma. – Zostaw te drzwi i chodź tutaj do mamusi!
Nie ruszy się. Ma do dziecka wszystkiego dwa metry.
To, czy lubię cudze dzieci, czy nie, ma tu małe znaczenie. Nie muszę ich lubić. Nikt mi za to nie płaci. Nie kiszę ich w beczkach po kapuście, ale też proszę mi nie wmawiać, że ślady butów na moim płaszczu albo paw przyszłości narodu ma we mnie wywołać ekstazę. Pawie moich własnych dzieci i zwierząt domowych w zupełności zaspokajają moje zapotrzebowanie na pawie. Nie do dzieci przecież mam pretensje, tylko do ich rodziców, ludzi kompletnie pozbawionych wyobraźni.
Żeby wszystko było jasne: nie kopię ich w łydki, chociaż im się to zdarza, nie brudzę im siedzeń w autobusie, chociaż ich matki stawiają tam te swoje skarby z ubłoconymi buciorami, a potem w pustych głowach nawet nie zaświta im myśl, żeby takie siedzenie wytrzeć, nie wrzeszczę wniebogłosy, chociaż one się wydzierają, nie podcinam im nóżek w centrach handlowych, chociaż one mi zabiegają drogę i plączą się niepilnowane pod moimi nogami. Być może ktoś uzna moje poglądy za niepoprawne politycznie. Jednak nie jest to prawda. Ja po prostu uważam, że rodzice powinni się intensywnie opiekować swoimi dziećmi. O to właśnie apeluję.
Według mnie wystarczy może, że z moich podatków opłacało się becikowe, zamiast zadbać o stworzenie porządnego funduszu alimentacyjnego i w ogóle o ściągalność alimentów.
Ja tam nie boję się przyznać, że cudze dzieci nie budzą we mnie takiego entuzjazmu jak moje własne. Pewnego lata, w celu oszczędzenia sobie stresu przebywania w domu wczasowym, wyjechałam do gospodarstwa agroturystycznego. Wie ktoś, jak wygląda opieka nad dzieckiem w domu wczasowym? Otóż rodzice, zadowoleni wielce, zamykają się w pokoju, siedzą, piją, lulki palą, a dzieci biegają bez żadnego dozoru z dzikim wrzaskiem do późnej nocy po wspólnym korytarzu.
W rzeczonym gospodarstwie przebywała młoda matka z półtoraroczną córką. Dziecko to było karmione piersią. Podczas wspólnych posiłków, przy jednym stole. Nigdy w zaciszu własnego pokoju. Uwielbiam ten styl. Cyc na wierzchu – plasujący się między Ludwikiem XV a dyrektoriatem, kiedy to niejedna Nike sankiulotów publicznie karmiła piersią niemowlę w sali Konwentu w czasie obrad. W praktyce wyglądało to tak: pierś obwisła, spod pachy wystawały niewygolone wodorosty, dziecko miało już zęby jak wampir i w dodatku wcale nie chciało ssać.
I bardzo proszę sobie uświadomić, że ci wszyscy młodzieńcy, siedzący w środkach komunikacji miejskiej z nogami wywalonymi na środek przejścia, nieustępujący miejsca staruszkom, kobietom w ciąży i matkom z dziećmi, też byli kiedyś uroczymi, puszczonymi samopas dzieciątkami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze