Remont w wersji babskiej
MAGDA SZWARC • dawno temuMoja kumpelka Dorota ma się wprowadzić do nowego mieszkania - dwa pokoje i kuchnia. Pięknie. Tylko że trzeba by je nieco odświeżyć. Różne dziwne rzeczy działy się w nim dotychczas, więc teraz dla odmiany ma być miło i przyjemnie. Po dorotkowemu. Zebrała Dorotka ekipę pomocniczą w osobach Ani i Weroniki. Same baby. Świetnie.
— Zaczęłyśmy od małego pokoiku. Tam miało być prosto, wszystko kupione: żółta farba, pędzle, drabina. Zwarte i gotowe podważamy wieczko od puszki. Raz. Drugi. Trzeci. Nie idzie. Przypomniały mi się czasy, jak kiedyś przy pomocy śrubki, cążków i rąk czterech otwierałyśmy wino. W jednym i drugim przypadku perlisty pot wystąpił mi na czoło – wspomina Dorotka.
Pięknie, pięknie, ale po 40 minutach walki z puszką można się już lekko do remontu zniechęcić. Przysiadły na kawę i wtedy Weronika spostrzegła, że w wieczku jest malutki koreczek do podglądania koloru farby. – To może wyjmiemy koreczek? – zaproponowała. Koreczek nie stawiał oporu, tyle że pojawił się kolejny problem — pędzla przez koreczek się do puszki nie włoży. – Dawać wiaderko! — zakrzyknęła Dorotka. Miała tylko jedno, ale dobrze, wlewają, wody dolewają, mieszają i… bomba. Nim się obejrzały, cały pokój przemienił się w żółty. Trochę słoneczny, trochę cytrynowy, słowem — jasny.
Zasiadły więc w nim zadowolone i nieco zgłodniałe. – To może ja tu po malowaniu ogarnę, a wy pójdźcie do kuchni i umyjcie suszarkę do naczyń, żebyśmy mogły coś do zjedzenia przygotować – zawyrokowała Dorotka. Odkurzyła, zmyła podłogę, przysunęła kanapę i szczelnie ubrała ją w nową folię. Tu teraz będzie czysty salonik na fajranty, winka i kawki. Zadowolona weszła do kuchni, a tam reszta ekipy samozwańczo szorowała szafki. Nagimnastykowały się dziewczyny, nawytężały, nałaziły po zwyżkach. – Ej, a może kuchnię pomalujemy? – wpadła na pomysł Dorota. – Na łososiowo?
Dziewczęta się trochę wściekły, bo skoro malowanie kuchni, to i zdejmowanie szafek, a skoro zdejmowanie szafek, to one nie musiały się tak gimnastykować, żeby je umyć — mogły to zrobić na ziemi. Nic to. Ruszyły do sklepu po łososiową farbę i wiaderka. Skoro ma być inny kolor, to tamto jest już zupełnie nieużyteczne.
Niestety, ta sama farba łososiowa pomalowana na różnych materiałach wyglądała zupełnie inaczej. Z pół godziny im zajęło, żeby się zdecydować. W końcu wybrały. Wtedy okazało się, że to farba do drewna. – No to co, że do drewna. Mam przecież w kuchni taka okropną boazerię, to akurat, zamaluję – zdecydowała Dorotka. – A ile tej boazerii? – spytał sprzedawca. – Od ziemi tyle – odpowiedziała Dorotka wskazując na swój nos. – I tyle – dodała Weronika rozkładając szeroko ręce. – Acha – podsumował sprzedawca – to ta puszka z pewnością wystarczy. I ciężki walec powędrował do koszyka. Teraz jakiś kolor do ścian trzeba do tego dobrać, ale to w sąsiedniej alejce.
Po chwili z alejki dobiegł pisk zachwytu: Mahoniowa!!! To ta, to na pewno ta – zachwycała się Dorotka. – Ile metrów tej ściany? — spytał sprzedawca. Jednocześnie padły trzy odpowiedzi: pięć – zawyrokowała Dorotka, siedem – Weronika, dziesięć – Ania.
— Ale ten mahoń do łososia nie pasuje. Może poszukają sobie Panie czegoś innego – zasugerował delikatnie sprzedawca. – Tak, tak. Ma pan rację. Lepszy byłby zielony – przytaknęła mu Dorotka. – Zielony!? Chce Pani mieć zielono-czerwoną kuchnię!? – nie mógł uwierzyć sprzedawca. – Biedaczysko - z politowaniem spojrzały dziewczyny na sprzedawcę z tak małą wyobraźnią.
Ostatecznie wybrały farbę w kolorze zielonego groszku. – A wiaderka?- w kolejce do kasy przypomniała sobie Dorotka. Po znalezieniu wiaderek powróciły do kolejki. – Ej, a czym my zetrzemy ten lakier z boazerii? Na pewno tam jakiś jest – nagle uprzytomniła sobie Dorotka. Potrzebny nam papier ścierny – powiedziała. Nie było wyjścia, musiały się wrócić po papier ścierny. I znów stanęły w kolejce. – A jak będzie się przy tym lakierze pylić? Może jakieś maseczki, żeby tego świństwa nie wdychać – zaproponowała Ania. Argument był mocny, poszły szukać maseczek. – Ty, ale ta farba jest do powierzchni zewnętrznych – przeczytała na nalepce Weronika. – A co to za różnica? – spytała Dorotka. – Może zawierać silnie toksyczne substancje grzybobójcze – pospieszył z wyjaśnieniami sprzedawca. Dorotka nie przyznała się, że to do kuchni, ale wymieniła na inną. Kiedy przyszło do płacenia, okazało się, że karta płatnicza i pieniądze zostały w domu. – To zostaje tylko zrzuta – zmartwiła się Dorotka. Starczyło co do grosza.
Kiedy dotarły do domu, była 20. Zakupy zajęły im jakieś 4 godziny. Przed 22 trzeba było zrobić głośne roboty, malować można potem. Kiedy już zdarły lakier z boazerii, któraś przeczytała informację z ulotki: „Jeśli drzewo jest świeże, przed naniesieniem farby pokryć cienką warstwą lakieru”.
Ale praca była twórcza. Nie miały śrubokręta, więc uchwyt do ręczników odkręcały nożem. Do zdejmowania szafek też opracowały system barkowo-łokciowo-chwytaczy, który polega na tym, że najpierw jedna podważa szafkę z pułapu drabiny, potem dwie pozostałe zdejmują je z haków i wolniutko stawiają na podłogę. Farby mieszały kijkiem, który poniewczasie okazał się listwą maskująca od kuchennych szafek. Farba do ścian okazała się olejna, więc kubełki do mieszania z wodą się nie przydały.
Wszystko nic to. Pięć dni i po remoncie. Teraz, siedzimy sobie w salonie, pod sufitową fioletową gwiazdą i gawędzimy przy kawie. — Jak tak sobie myślę, ile mam jeszcze pomysłów, to aż mi żal, że mam tak mało pokoi – smuci się Dorotka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze