Ja i moja małpka
REDAKCJA • dawno temuJest taki utwór Robbiego Williamsa „My and my monkey”. Też mam swoją małpkę, właściwie od roku się z nią nie rozstaję. Wciąż boję się do tego przyznać, nawet przed sobą, jestem uzależniona. Nie od razu zauważyłam mój pociąg do alkoholu... To jest moja intymna historia.
Jest taki utwór Robbiego Williamsa „My and my monkey”. Też mam swoją małpkę, właściwie od roku się z nią nie rozstaję. Wciąż boję się do tego przyznać, nawet przed sobą, jestem uzależniona.
Agata (34 lata, dyrektorka pionu produkcji w jednej z warszawskich firm):
— Gdy zastanawiam się, kiedy to się mogło zacząć, sięgam pamięcią do czasów licealnych. Były biwaki, imprezy, koncerty, były knajpy – i było picie. Jak to młodzież. Pili wszyscy, ja też, niczym szczególnym się w tym nie wyróżniałam. Najpierw piłam głównie słodkie wina, ale po nich cholernie bolała głowa, potem piłam drinki, bo nieźle mieszały w głowie, czasem szampana, bo szybko działał. Piwa musiałam się nauczyć pić, wciąż mi śmierdziało, ale pili wszyscy, było łatwo dostępne, więc zatykałam nos, mieszałam z sokiem i w końcu do piwa się przekonałam. Lubiłam je zwłaszcza latem, przechylałam i wypijałam duszkiem, to dla mnie super orzeźwienie. Czystą wódkę zaczęłam pić najpóźniej, ale doszłam do wprawy już w trzeciej liceum, popisując się przed resztą towarzystwa piłam żytnią z gwinta, bez popitki. Zdarzały się i tanie wina, gdy nie było kasy, wypijane w bramie na wycieczkach klasowych, a także spirytus rozcieńczany wodą z kranu na polu namiotowym nad jeziorem.
Nie widziałam, że mam słabość do alkoholu, że działa on na mnie jakoś inaczej niż na innych, z całej klasowej paczki pijących tylko ja i jeszcze jeden chłopak nie skończyliśmy całkiem z piciem. Spotkałam go po latach kilka razy w restauracji na Świętokrzyskiej i w nocnym sklepie, bo mieszka w centrum tak jak ja. Zamieniliśmy kilka słów, nie patrzyliśmy sobie na stół, ani do koszyka, nie umówiliśmy się na wspólne picie, chyba było nam wstyd.
Nie od razu zauważyłam mój pociąg do alkoholu. Piłam przecież głównie wino, a właściwie smakowałam je. Kupowałam różne gatunki, żyłam życiem forum, gdzie inni smakosze oceniali bukiet. Picie piwa także nie uważałam za zbrodnię – jestem samotna, więc jedno zimne wypijane przed telewizorem, przy dobrej kolacji, to nic takiego. Tak myślałam wtedy. Potem zaczęłam gustować w mocniejszych trunkach – brandy, miodach pitnych, whiskey. Prawie codziennie kładłam się spać podpita. Ale wstawałam rześka, szybka kawa i jakoś potrafiłam dotrwać do lunchu, na którym koniecznie w dobrym tonie — dla apetytu i z powodu niestrawności – dobrze było wypić małą lampkę czerwonego wina. Po pracy wpadałam do sklepiku pod domem i kupowałam sobie coś pysznego – mówiłam wtedy, że to taka moja nagroda, po ciężkim dniu pracy, że nie mam się do kogo odezwać w domu, że to taki mój mini luksus — inni wydają na staniki, kolczyki, pantofle i torebki, a ja po prostu lubię dobre wino. Zresztą wytłumaczeń dla picia jest masa. Pierwszy łyk wypijałam już w windzie. Niby z pragnienia, a niby z powodu niesmaku w ustach.
Mój problem uświadomiła mi policja. Wracałam z pracy, to była zwykła kontrola drogowa, kieliszek wina wypiłam dawno, podczas lunchu o 12:00, a była 18:00. Nawet do głowy mi nie przyszło, że w wydychanym powietrzu, a potem we krwi – bo nie dowierzając zażądałam jej zbadania — może być alkohol. Był, bo piłam codziennie i mało jadłam, w mojej krwi krążyły prawie wyłącznie promile. Byłam na ciągłym cyku. Zabrali mi prawo jazdy. Na szczęście skończyło się tylko na tym, nikogo nie potrąciłam i nie zabiłam.
Od tej chwili pani dyrektor musiała dojeżdżać do pracy autobusem lub taksówką. W robocie powiedziałam, że mam problemy rodzinne, że sprzedałam i szukam czegoś tańszego, potem że przyzwyczaiłam się do braku samochodu, że w tramwaju mogę wreszcie odrobić zaległości w lekturze i poprzyglądać się ludziom. Nie wiem, czy współpracownicy uwierzyli, grunt, że przestali wreszcie pytać, zostawili ten temat w spokoju.
Myślałam, że to koniec, jak poradzę sobie bez samochodu. Jeździłam do domu środkami komunikacji miejskiej i to okazało się błogosławieństwem. Wtedy dopiero mogłam pić bez umiaru. Na walentynki niby dla picu kupiłam sobie małpkę. Od tamtej chwili się nie rozstawałyśmy. Główna zaleta małpki — jej wielkość. Bez problemu mieści się w torebce, kieszeni płaszcza, w szufladzie biurka i na nocnej szafce. Poza tym ma się świadomość wypijania mniejszej ilości i mniejszego wstydu, gdy pustą wyrzuca się do śmietnika. Wielkie butle łatwo zauważają wścibscy sąsiedzi i patrzą z politowaniem – gdy trudnym marszem, ważąc każdy krok, szłam do śmietnika – a może tak mi się tylko wydawało.
Do rozlicznych małpek dokupiłam sobie srebrne etui. Teraz jestem już prawdziwym smakoszem alkoholu. Przelewam, wkładam do torebki i idę do pracy. W pracy pociągam malutkimi łyczkami, w toalecie, potem zaraz płuczę zęby i zagryzam czekoladą. W razie pytań o zapach zawsze trzymam na biurku otwarte wiśnie w czekoladzie z likierem i udaję, że jestem uzależniona od czekolady. Smak alkoholu rzeczywiście polubiłam, gdy zamawiam gałki lodów, zawsze są o smaku brandy, whiskey itp.
Czy jest coś strasznego w takim piciu… pewnie nic, jeśli świadomie wyrządza się krzywdę tylko sobie, nie innym, nie mam rodziny, nikogo swoim piciem nie krzywdzę. Dlaczego więc w ogóle o tym piszę… bo czuję się podle. Moja mama, która mieszka w innej dzielnicy, potrzebowała w nocy pomocy. Zadzwoniła do mnie, żebym przyjechała, coś się stało z jej kręgosłupem, nie mogła się ruszyć, leżała w potwornych bólach. Zadzwoniła do mnie, bo ma tylko mnie. Ale ja nie mogłam jej pomóc, nie mogłam nic zrobić, bo o 24:00 byłam kompletnie pijana. Ledwo zrozumiałam, co do mnie mówi. Kazałam jej zadzwonić po pogotowie, a potem ryczałam i dalej zalewałam się w trupa. Na szczęście pogotowie przyjechało i zawiozło ją do szpitala. Tak, elegancka pani dyrektor w super garsonce i rajstopach za 49 zł sięgnęła dna. Rano poprosiłam o detoks i urlop na żądanie z powodu choroby mamy. Na szczęście żyła i chciała ze mną rozmawiać. Powiedziała tylko: Czas z tym przestać, weź się za siebie, zmierz się z demonem… Tylko tyle. Płakałyśmy. Wiedziała cały czas, choć ukrywałam przed nią picie.
Nie wiem co teraz. Czy to początek, czy koniec. Zwolnić się z pracy? Mam oszczędności, więc dam radę. Pojechać do zamkniętego ośrodka? Jeszcze nie zdecydowałam. Na razie wzięłam zwolnienie na miesiąc. Zamieszkałam z mamą. Muszę jej pomagać. Moja małpka została w srebrnym etui na szafce w sypialni. Muszę wylać zawartość i wyrzucić resztę alkoholu z domu, ale boję się tam wrócić. Myślę też o przeprowadzce na osiedle bez nocnych sklepów. Wiem, to ucieczka przed nawykami i starym życiem. Czy to pomoże? Przecież ja kocham pić. Co teraz będę robić nocami po powrocie z pracy, do kogo mówić, jak spędzać czas… Nie wiem co ze sobą pocznę. Na razie delektuję się domowymi obiadami i jestem pod kontrolą lekarza i psychologa. Dobre i to. Na początek.
Głupio tak wpadać w moralizatorki ton, zwłaszcza gdy samemu nie jest się dobrym przykładem. Ale czuję, że muszę. Dziewczyny na biwakach, szkolnych imprezach, wycieczkach klasowych i dyskotekach, kobiety w eleganckich pantoflach i garsonkach, pielęgniarki, nauczycielki, dentystki etc., żony, mamy, kochanki, singielki nie pijcie tego świństwa!
Opracowała: Katarzyna Kosik
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze