1 maja
EWA PAROL • dawno temuZawsze coś się działo pierwszego maja. Od dzieciństwa ta data kojarzyła mi się z czymś ważnym, szczególnym, co nie zdarza się co dzień. Najpierw była to rzecz, z której dzisiaj mogę się tylko śmiać - pochód pierwszomajowy. Jako małe dziecko, oglądając tylko migawki w telewizji, wyobrażałam sobie tę uroczystość jako świetną zabawę i zupełnie nie rozumiałam, dlaczego rodzice nie podzielali mojego zapału.
Kiedy zbliżał się ten dzień, zaczynałam ich prosić, żeby się zgodzili i ze mną poszli, ale rodzice, niezmiennie, mi odmawiali. Niezrażona, za rok znowu marudziłam. Mama zniechęcała mnie, jak mogła: że tam za dużo ludzi, że trzeba długo chodzić i będę zmęczona, że jestem za mała, że może być brzydka pogoda. No tak, to jest argument — u nas chyba nie rozpędzali chmur samolotami, żeby świeciło słońce, tak jak to robiono podobno w ZSRR. W ogóle mnie wtedy nie zastanawiało, co to za Święto Pracy i co z tej okazji się świętuje. Ubzdurałam sobie ten pochód i już. Wreszcie rodzice się zgodzili (pewnie żebym się w końcu odczepiła), ale wydarzył się wypadek, który stanął na drodze realizacji mojego marzenia, a z którego powagi i konsekwencji zupełnie nie zdawałam sobie wtedy sprawy: awaria reaktora w Czarnobylu. No i z pochodu znowu nici.
Kolejny pierwszy maja też był dla mnie przeżyciem, chociaż zupełnie innego rodzaju: tego dnia miałam pierwszą komunię. Biała długa sukienka, wianek, rękawiczki, niewygodne buty, pobudka o szóstej rano po nieprzespanej nocy z wałkami na głowie, a przede wszystkim ogromny stres, żeby się w tej sukience nie potknąć, nie przewrócić. Do wspomnień mogę jeszcze dołączyć zdjęcie z ciemnoczerwonymi tulipanami — wyglądałam iście pierwszomajowo, prawie jak polska flaga, biała twarz i sukienka plus czerwone kwiaty.
Później, na pomoc moim rodzicom, którzy bardzo wzbraniali się przed zabraniem mnie na pochód, przyszły inne, historyczne wydarzenia — upadł komunizm i temat się skończył, tak jak skończył się czas pochodów, którym towarzyszył trzepot czerwonych flag, dobrotliwe spojrzenia panów Marksa, Engelsa i Lenina z zewsząd umocowanych plansz i ciepły głos komentatora telewizyjnego opowiadającego o odwiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej.
Pierwszy maja stał się dla mnie na kolejnych wiele lat, z jakichś powodów, dniem wolnym od szkoły czy pracy, podobnie jak dla większości ludzi. Czymś więcej ma być w tym roku. Znowu będą imprezy na powietrzu (pogoda dopisze, jak za dawnych czasów?), pikniki, a przede wszystkim tak lubiane przez naszych polityków, transmitowane przez wszystkie kanały telewizyjne i opisywane przez wszystkie gazety, defilady i nadęte mowy o „historycznym wymiarze i znaczeniu” pierwszomajowego wydarzenia, „milowym kroku” itd itp. Gdybym była młodsza, mogłabym obstawiać „pewniaka” na tegorocznej maturze z historii.
Jednak na to już dla mnie za późno. Nie pójdę też na coś, co zorganizują „zamiast pochodu”, bo z tego marzenia dawno wyrosłam. Więc co się zmieni? W sumie niby nic, to jasne. Najwyżej obudzę się rano i pomyślę: To już dzisiaj, fajnie. I tyle. Nie spodziewam się niczego specjalnego. Jednego jednak jestem ciekawa — we wrześniu wybieram się na urlop za granicę — jakie to będzie uczucie, gdy na lotnisku pomacham czerwonym paszportem i bez czekania w kolejce przejdę przez bramkę z napisem „European Union citizens only”. Niebawem się okaże…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze