Zostawił(a) mnie przed ołtarzem!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuTakie rzeczy to tylko w filmach! Niekoniecznie. Pozostawienie narzeczonego czy narzeczonej dosłownie w ostatniej chwili przed sakramentalnym „tak” zdarza się także w rzeczywistości. Męczące przygotowania, stres, a czasem nagłe olśnienie, że to jednak nie jest ta osoba, z którą chcemy spędzić życie... Różne są powody. Szok, złość i poczucie porażki u porzuconej „drugiej połowy” pozostaje ten sam, niezależnie od pobudek.
Kamila (absolwentka bankowości i zarządzania), nie robi wrażenia kogoś, kto mógł zostać porzucony przed ołtarzem. Atrakcyjna, opalona blondynka przyciąga męskie spojrzenia. Ale „tego jedynego” przy sobie nie zatrzymała:
— Sama nie wiem, co jest gorsze: żal, że ukochana osoba jednak nas nie chciała, czy raczej wstyd przed rodziną i przyjaciółmi? A może te niby współczujące spojrzenia sąsiadów? Szepty za plecami? Z Pawłem byliśmy razem cztery lata, poznaliśmy się na studiach. Oboje ambitni, z planami na przyszłość. Byłam święcie przekonana, że pasujemy do siebie. Ślub był przygotowywany perfekcyjnie, bo moi rodzice już od dawna mieli odłożone fundusze na wesele jedynaczki. Limuzyna, suknia z trenem, sześć druhen. Jak w amerykańskim filmie.
Muszę przyznać, że w czasie przygotowań trochę zaniedbałam Pawła. Kolor winietek, kwiaty w kościele… to wszystko jakby mnie opętało. Oddaliliśmy się od siebie. Ale Paweł się nie skarżył, robił wrażenie zadowolonego, choć był gdzieś obok. Wiadomo – facet zawsze jest przed ślubem trochę na drugim planie, główną gwiazdą jest panna młoda.
Nadszedł mój dzień. Msza przebiegała bez zakłóceń. Padają słowa przysięgi, aż tu nagle słyszę: nieeee, no nie mogę. Cały kościół też to słyszał, akustyka była doskonała. Stoję jak idiotka przed tym ołtarzem, odchudzona o pięć kilo, wystrojona w suknię sprowadzaną z Włoch… i słyszę coś takiego! W kościele zrobił się szum, ksiądz patrzył na Pawła, jakby mówił do niego w obcym języku. A ja dostałam ataku histerii. I nic więcej z tego dnia nie pamiętam. Wiem, że rodzice zaprosili wszystkich na przyjęcie, bo nie chcieli, żeby tyle przygotowań się zmarnowało. Ale rodzinie Pawła było głupio, więc wrócili do siebie zaraz z kościoła. Jeśli o mnie chodzi, to dostałam coś na uspokojenie i zasnęłam w „apartamencie dla nowożeńców”.
A co z Pawłem? Przepraszał mnie potem, że tak wyszło. Przeprosin nie przyjęłam, bo wiem, że to było największe upokorzenie mojego życia. Wystarczyłoby, gdyby zrezygnował dzień wcześniej albo nawet przed wejściem do kościoła. Ale nie, zrobił to w najgorszym możliwym momencie. Twierdzi, że go „oświeciło” w tej właśnie chwili. Że nie jestem „tą jedyną”. Z jakiego powodu? Sam nie wie, coś mętnie tłumaczy. A ja chyba nawet wolałabym się rozwieść po tygodniu niż być porzuconą przed ołtarzem.
Porzucają jednak także kobiety. Grzegorza ze Szczecina przed ślubem zostawiła długoletnia narzeczona. Co prawda nie przed ołtarzem, ale na dwa dni przed ceremonią. Żeby jednak było jeszcze gorzej, udział w tym miał jego najlepszy kolega – świadek:
— Zdrada przyjaciela to chyba jeszcze gorzej niż kobiety. Przyszli do mnie oboje z uroczystymi minami, Małgosia obwieściła, że muszą mi coś powiedzieć. No i powiedzieli. Że te przygotowania do ślubu bardzo ich zbliżyły, że mają takie same zainteresowania, pasje, poczucie humoru… czego tam nie było. Mówiąc krótko: przespali się ze sobą, na tej fali wspólnych cech. I stwierdzili, że chcą być ze sobą do końca życia.
Z jednej strony, wdzięczny im byłem za szczerość. Lepiej być zostawionym przed ślubem, niż zostać jeleniem w małżeństwie. Ale chyba nie ma nic dziwnego w tym, że poczułem się oszukany? Tomek był moim najlepszym przyjacielem od piaskownicy, zawsze trzymaliśmy sztamę. Dzieliliśmy się oranżadą i kapiszonami. A tu proszę – ukradł mi narzeczoną. Wstydziłem się też przed gośćmi – wszystko trzeba było odkręcać w ostatniej chwili, chyba pół miasta wyraziło mi swoje wyrazy ubolewania. I żeby oni chociaż naprawdę zostali parą, a potem żyli długo i szczęśliwie… Ale nic z tego: rozstali się po dwóch miesiącach. Dowiedziałem się o tym od wspólnych znajomych, bo do obojga się nie odzywam.
Ale czy zawsze ta porzucająca strona pozbawiona jest ludzkich uczuć? Niekoniecznie. Martyna (dwudziestokilkuletnia urzędniczka) odwołała swój ślub w ostatniej chwili właśnie dlatego, że nie chciała wychodzić za mąż z rozsądku:
— Mój były narzeczony to złoty człowiek. Dobry, sympatyczny, wykształcony, zamożny… ideał po prostu. Ale niestety ja pomyliłam wdzięczność i sympatię z miłością. Pochodzę z biednej rodziny, a Konrad dużo mi pomagał – opłacał studia, kupił samochód. Dzięki niemu nie musiałam mieszkać z ojcem alkoholikiem i trójką rodzeństwa w dwóch pokojach. Wszyscy mówili, że złapałam Pana Boga za nogi. To, że wyjdę za Konrada… to było takie naturalne dla wszystkich. I dla mnie też. Aż do dnia ślubu. Wstałam rano, spojrzałam na śpiącego jeszcze narzeczonego. I stwierdziłam, że nie mam prawa go krzywdzić, wmawiać, że kocham. Lubię, szanuję, podziwiam… ale miłości nie ma. Dużo mnie kosztowało wypowiedzenie tych słów na głos. Wiem, że dla Konrada to był najgorszy dzień w życiu. Dla mnie też. Ale lepiej chyba tak, niż kłamać przed ołtarzem?
Nasze stosunki nadal są dobre, choć wiem, że ma do mnie żal. Rodzina uważa mnie za idiotkę, bo przecież zostawiłam „dzianego faceta”. Ojciec się do mnie nie odzywa. Ale ja czuję, że dobrze zrobiłam. Mam nadzieję, że Konrad znajdzie sobie żonę, która będzie na niego zasługiwała. Jeśli o mnie chodzi, to wyprowadziłam się do wynajmowanego pokoju. I nadal szukam miłości. Chcę być pewna mówiąc „tak”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze